Paweł Czechowski: 33 - tyle rekordów Guinnessa masz obecnie na swoim koncie i jest to samo w sobie osiągnięcie niezwykłe. Pytanie o wyprawę, którą prowadziłeś,<a href="https://youtu.be/oFJP5IpiHwo" target="_blank"> pojawiło się nawet w popularnym amerykańskim teleturnieju "Jeopardy"</a>. Sport i eksploracja to od zawsze była Twoja droga? Fiann Paul: Kiedy się wychowywałem, nikt nie traktował sportu poważnie, a sport zawsze mocno mnie wzywał. Zajmowanie się nim traktowano jak marnowanie czasu - tak mnie o tym uczono. Jako młoda osoba musiałem przekroczyć pewien próg psychologiczny, żeby uznać, że z tego można żyć, że to nie musi być jedynie hobby po godzinach. Dziś jako psychoanalityk mogę powiedzieć, że kiedy dorastamy, podejmujemy wiele krytycznych wyborów, stajemy na rozdrożach, które całkowicie przekierowują potem nasze życie. Wiele tych wyborów podejmujemy niemal przypadkowo, mając bardzo mało wiedzy, doświadczenia albo nawet pojęcia o istniejących opcjach, a także mając bardzo mało czasu na ich podjęcie. Wiele osób, z którymi pracuję dzisiaj, próbuje wracać do owych podstawowych wyborów i podjąć je ponownie 20 lat później, bo warto. Uważam, że ogromnym darem jest wiedzieć bardzo wcześnie, co się chce robić i jakie jest nasze powołanie. To jednak nie jest kwestia podjęcia wysiłku - by wiedzieć. Wiedzy nie da się tak do końca potraktować zadaniowo. Często jest to kwestia tego, czy jesteśmy psychologicznie usposobieni, by podejmować wybory, które są prawdziwie nasze i które będą nas prowadzić do spełnienia. To zależy głównie od naszego wychowania. Nie tego oczywistego, uzależnionego od rzeczy, które nam mówiono. Tego nieoczywistego, a więc rzeczy, które reprezentowano wobec nas, tego, jakie przykłady oglądaliśmy wokół siebie, gdyż nie uczymy się ze słów, ale z praktycznych komunikatów. Dziś z perspektywy czasu widzę jak wielką rolę w życiu dorastających ludzi mogą odgrywać mentorzy, jeśli są to dojrzali i mądrzy ludzie, którzy dobrze rozumieją psychikę dorastającej młodzieży. Mi bardzo brakowało takich osób w moim otoczeniu. Wielu rzeczy musiałem nauczyć się sam metodą prób i błędów - i miało to swoje koszty. Czym różnią się tytuły "World’s First", które posiadasz, od pozostałych Twoich rekordów? - Ostatni ambitny cesarz Rzymu, Marek Aureliusz, powiedział: "Nasze czyny za życia brzmią echem w wieczności". "World’s First" to szczególny rodzaj rekordu przyznawany za pionierskie eksploracje, który posiada się na wieczność, gdyż tylko raz w historii coś może być wykonane po raz pierwszy. Wyznacza on standardy dla przyszłych eksploracji, bo po tym pojawiają się najszybsi, najstarsi, najmłodsi etc., którzy dokonali tego samego, ale pierwszy raz jest niepowtarzalny. Jest to więc największe trofeum eksploratorów, a pozostała takich do zdobycia już jedynie znikoma liczba. Mam tego typu tytułów, zatwierdzonych przez Guinness World Records, 14 i jest to najwyższa ich liczba na świecie. Drugi w kolejności wynik posiada Reinhold Messner, ma ich dziewięć. Przykładami takich rekordów, które posiadam, jest pierwsze w świecie pokonanie Morza Grenlandzkiego i Cieśniny Drake'a za pomocą siły mięśni. A to najtrudniejsze morza na świecie Pomimo tego w Polsce, gdzie się urodziłeś, raczej tylko pasjonaci wioślarstwa znają Twoje wyczyny. Drażni Cię to, czy może zupełnie nie zwracasz na to uwagi? - Sława dla sławy nie ma dla mnie dużego znaczenia. Znam wielu popularnych ludzi i wiem jak rozgłos ich ogranicza. Nawet nie mogą się pojawić na portalu randkowym (śmiech). Interesuje mnie natomiast dochód, który przynosi sława. Kiedy jest się niezależnym sportowcem, tak jak ja, który nie ma nad sobą federacji zapewniającej promocję i dochód, jedynym dochodem ze swoich osiągnieć jest ten wynikający ze sławy, rozpoznawalności, a te niestety w dużej mierze sam muszę wygenerować. Trochę zaczyna mi przeszkadzać, kiedy widzę znajomych z branży, którzy osiągnęli dużo mniej niż ja, a zarabiają ogromne pieniądze. Jako że zainwestowali w swoją rozpoznawalność, to nie jest to dla nich tylko kwestia funduszy - otrzymali oni dużo uznania, ordery, honorowe doktoraty, a wszystko to otwiera im wiele drzwi. Ekonomia natomiast nie jest głównym czynnikiem dyktującym moje wybory. Bo gdybym rozważał swoja karierę z ekonomicznego punktu widzenia, wybrałbym mainstreamową dyscyplinę, prawdopodobnie coś w stylu tenisa. Ale w wioślarstwie oceanicznym jest unikalne piękno i satysfakcja innego rodzaju. Zrozumiałem dosyć późno, że potrafię realizować się jako sportowiec i potrafię coś w sporcie osiągnąć. Że posiadam dyscyplinę, konsekwencję i determinację i że jest wysoce prawdopodobne, iż osiągnąłbym sukcesy w wielu dyscyplinach sportowych. Ciekawe jest też to, że czasem do polskich mediów trafiały wiadomości o moich przedsięwzięciach, na przykład, że jeden z uczestników mojej wyprawy, który jest znany w Stanach Zjednoczonych, będzie próbował przewiosłować Cieśninę Drake’a, albo że wielokrotny złoty medalista olimpijski, Alex Gregory, <a href="https://sport.interia.pl/aktualnosci-sportowe/news-alex-gregory-pokazal-szokujace-zdjecie-dloni-podczas-wyprawy,nId,2436061" target="_blank">miał zniszczone ręce po tym, jak uczestniczył w jednym z trzech etapów wyprawy na Oceanie Arktycznym</a>, którą prowadziłem, ale nikt nie zadał sobie pytania, kim był lider tych wypraw. To też jedna, z lekcji, których się nauczyłem, że jeśli przejdziesz wyprawę bezboleśnie, to media nie będą o tobie pisać. Wioślarstwo oceaniczne nie jest chyba dyscypliną, w którą łatwo się zagłębić. Ty jeszcze za czasów studenckich ćwiczyłeś wioślarstwo, ale w klasycznej formie. Kiedy przeniosłeś się na oceany? Czy to był przypadek, czy może nosiłeś się z takim zamiarem przez dłuższy czas? - Z własnych sportowych początków nauczyłem się jednej bolesnej lekcji, która nie była oczywista. Zrozumiałem, że są dwa rodzaje osobowości w sporcie. 90 proc. to osoby, które mają ciało silniejsze niż umysł, i trzeba im pomagać, aby umysł nieustannie egzekwował od ciała więcej i więcej. Trzeba je motywować, naciskać, popychać, aby wykonały więcej wysiłku. I 10 proc. takich, których umysł jest silniejszy od ciała. Trzeba wówczas pilnować, aby ten umysł nie wyeksploatował ciała zbyt intensywnie. Trzeba takich ludzi hamować, stopować, nakłaniać do relaksu, aby nie przekraczali pewnych progów wytrzymałości. Ja zrozumiałem, że należę do tych drugich... po czasie. Dziś wyraźnie widzę tę różnicę, kiedy pracuję ze sportowcami, ale myślę, że niewielu trenerów ją rozumie. Byłem bardzo ambitny, progres osiągałem szybko, ale dużym kosztem. Na przykład jako wioślarz wagi lekkiej robiłem obwody siłowe niemal tymi samymi ciężarami co wioślarze wagi ciężkiej. Po kilku poważnych urazach musiałem odłożyć sport jako poważny plan, co spowodowało silną depresję. Szczególnie, że sport dawał mi dużo spełnienia, którego wówczas nie dawały mi moje studia. Nagle utraciłem to poczucie spełnienia, więc zacząłem go znowu poszukiwać. Tak właśnie zaczęła się moja przygoda z psychologią, która pomogła mi się z depresji wydostać. Ten sportowiec we mnie nie zniknął, pozostał gdzieś, potrzebował zaistnieć i się wyrazić. Całe życie utrzymywałem dobrą formę. Kiedy dojrzałem i nauczyłem się pracować lepiej ze swoim ciałem, zrozumiałem, że mogę znaleźć takie sporty, które nie aktywują moich kontuzji. Wioślarstwo oceaniczne było idealnie skonfigurowanym rodzajem wysiłku, głównie z tego względu, że nie polegało na operowaniu na progach beztlenowych. Wniosło też, nietypowe dla sportowców, wymiary sprawności, takie jak ultra endurance (ultrawytrzymałość - dop. red.), strategiczne myślenie, odwagę wobec żywiołów, zdolności organizacyjne. Wiele takich spraw, o których olimpijscy sportowcy nie mają pojęcia, a które potrafią decydować o sukcesie w tym sporcie. Kreatywność i inteligencja miały do powiedzenia znacznie więcej w tej dyscyplinie, niż w większości klasycznych sportów. I udało mi się tym wykazać. Zacząć przygodę z wioślarstwem oceanicznym to jedno, a stawiać sobie coraz to nowe cele w tej dyscyplinie to drugie. Kiedy obudziły się w Tobie te wielkie ambicje, co sprawiło, że wsiadłeś w Agadirze na pokład "Sary G"? - Zacznijmy najpierw od czegoś zabawnego, ale prawdziwego. Na swojej uczelni jako dwudziestolatek trenowałem w akademickim centrum. Miałem zaszczyt mieć do siłowni własne klucze, gdyż przychodziłem bardzo wcześnie, zanim ją oficjalnie otwarto. Nie włączałem świateł, wiosłowałem na ergometrze po ciemku przez godzinę. Około siódmej rano przychodził menadżer centrum sportowego i otwierał oficjalnie siłownię, był to zresztą świetny trener, którego mile wspominam, tak jak pozostałych szkoleniowców z uczelni. Zawsze wypowiadał to samo zdanie, kiedy mnie słyszał: "Chyba trenujesz do całodobowego wiosłowania" - i w tym momencie zapalał światła. Nie mógł mieć więcej racji. To niesamowite wspomnienie, czasem w życiu zdarza się taka magia. Kilka lat później, działałem w Afryce jako wolontariusz w roli kogoś z pogranicza trenera, mentora i psychologa, pracowałem z lokalnymi sportowcami dla szwedzkiej fundacji charytatywnej Chiparamba Foundation. Członkowie zarządu tej organizacji planowali wyprawę wioślarską z Afryki do Ameryki Południowej - to właśnie wówczas dowiedziałem się o wioślarstwie oceanicznym. To też ciekawe, że można by nazwać to jednym wielkim przypadkiem, że otworzyły się przede mną te drzwi. Zostałem zaproszony do tej wyprawy, bo byłem wysportowany, byłem znany ze zdeterminowanej osobowości i miałem doświadczenie w tym sporcie. Wyprawa ta nigdy nie doszła do skutku, ale ja nieustannie dążyłem do tego, żeby podobny plan wykonać. Udawałem się na tak zwane "ocean trials", gdzie rekrutowano członków wypraw i gdzie można było poznać potencjalne ekipy. Na "Sarze G" posadzono mnie na szlaku i tak zaczęła się fala sukcesów w tym sporcie, "no pun intended", jak to się po angielsku mówi. Najciekawsze jest to, że do dziś jesteśmy bliskimi przyjaciółmi z kapitanem tamtej ekipy. Po wielu latach znacznie większymi niż dawniej, gdyż mocno zainteresowała go psychologia i mamy teraz wiele wspólnych tematów do rozmowy. A wniosek z tej historii wyciągnąłem prosty: warto podróżować, bo otwiera to wiele różnych drzwi. Nie ulega wątpliwości, że wioślarstwo oceaniczne jest nieco bardziej wymagające, niż "zwykłe" wioślarstwo. Jak zaczynałeś swoje przygotowania do wypraw, czy wiążą się z tym jakieś konkretne ćwiczenia, dieta, przygotowanie mentalne? - Myślę, że na poziomie mistrzowskim wszystko jest bardzo wymagające, wszystko staje się pewnego rodzaju sztuką. Nie ujmowałbym więc klasycznym wioślarzom, bo gdyby ciało mi pozwoliło, sam chętnie byłbym wioślarzem olimpijskim - najpierw lub równolegle. Natomiast wioślarstwo oceaniczne jest związane z zupełnie innym rodzajem trudności, którego do klasycznego wioślarstwa nie da się porównywać. Kilku złotych medalistów olimpijskich próbowało swoich sił w odmianie oceanicznej i nie dokonali niczego nadzwyczajnego, dlatego, że inne elementy niż sprawność fizyczna okazały się krytyczne. Ale nie znaczy to, że sprawność się nie liczy. W wioślarstwie olimpijskim różnica między pierwszym i ostatnim zawodnikiem to jakiś jeden procent I żeby podciągnąć się o ten jeden procent trzeba włożyć 200 procent pracy więcej. W wioślarstwie oceanicznym fizyczność jest ważna i wymagam od mojej ekipy pewnych progów sprawności, jednak nie są one szczególnie imponujące w oczach zawodowych wioślarzy olimpijskich. Sporo jednak można utracić na elementach takich jak: brak umiejętności jedzenia, choć lepszym określeniem byłoby "karmienia ciała" w trybie ultra endurance, kiedy nasza wydajność trawienia spada do 30 proc., brak umiejętności reagowania na uszkodzenia, brak umiejętności radzenia sobie z chorobą morską, złe sterowanie łodzią, awarie mechanicznych sprzętów... Więc sama sprawność fizyczna niekoniecznie okaże się krytyczna, ale może tak się zdarzyć. Ciekawostką jest, że zauważam, iż osoby, które na co dzień same przygotowują swoje posiłki, mają większe wyczucie i zrozumienie jak jeść w trybie ultra endurance. Kiedy jedynie kupujemy gotowe jedzenie, nie uczymy się wiele o składnikach i reakcjach naszego ciała. To trochę jak w legendzie o królu Arturze, gdzie raz Gareth, który był kucharzem, wygrał turniej rycerski (śmiech). Również technika na oceanie to nie tylko działanie na statycznej wodzie. Trzeba się też nauczyć czuć, jaki jest ocean danego dnia i z nim współpracować. Jest przynajmniej 10 proc. dni, kiedy można wiosłować bezwysiłkowo, jeśli wiemy jak, co w statycznej wodzie w klasycznym wioślarstwie nigdy się nie pojawi. Nie mówię o wietrze czy falach, po prostu czasem delikatny ruch wioseł da taki sam efekt, jak ruch silny, co widać na prędkościomierzu. To niuanse, których trzeba długo się uczyć. W wioślarstwie oceanicznym też stopień trudności zależy od tego, jakie się ma ambicje. Czy chce się bić rekordy prędkości, czy po prostu dopłynąć do drugiego brzegu, bo to są zupełnie inne rodzaje ambicji, podczas gdy w olimpijskim wioślarstwie ambicja jest zawsze jedna. Przygotowanie mentalne jest raczej niemożliwe do osiągnięcia w wyniku jednorazowej decyzji. To ogromny temat, który czasem wykładam na uniwersytetach, a <a href="https://www.youtube.com/watch?v=6z6M3ToTT54&t=1s" target="_blank">o którym w najbardziej podstawowej formie opowiedziałem dla TEDx talk</a>. Jak wielka jest różnica w fizycznych przygotowaniach wioślarzy w obu wariantach dyscypliny? - Fizyczne przygotowanie wioślarzy oceanicznych różni się od tego wioślarzy olimpijskich kilkoma szczegółami, które chyba tylko sami wioślarze dobrze zrozumieją: Paradoksalnie rozpiętość między - jednocześnie - potrzebną wytrzymałością i mocą jest jeszcze większa. Wioślarstwo olimpijskie znane jest jako sport najbardziej uwypuklający ten paradoks ze wszystkich klasycznych dyscyplin, a oceaniczne zabiera go jeszcze dalej. Nie dwa kilometry, tylko dwa tysiące kilometrów i nie dwudziestokilogramowa łódź, tylko nawet dwutonowa. Więc ja wymagam od członków ekipy, oprócz wytrzymałości, także i więcej mocy. Wysiłek na oceanie może być porównany do przebiegnięcia dwóch maratonów dziennie, tylko w nieco bardziej siłowym trybie. Sama "lekka" wytrzymałość niekoniecznie przekłada się na wioślarstwo oceaniczne. Triathloniści na przykład niekoniecznie sprawdzają się w nim, pomijając nawet technikę, trzeba mieć trochę mocy i wagi, żeby generować napęd. Trenujemy więc wytrzymałość, moc i siłę, ale nie trenujemy szybkości jako rodzaju sprawności. Warto jednak wspomnieć, że z dyscyplinami sportu jest tak jak ze światem nauki. Stare nauki są mocno poznane i nie pozostawiają wiele pola do spekulacji, teorie są skrystalizowane. Nowe nauki charakteryzują się wielością poglądów i podejść. Odniósłbym się do zestawienia matematyki i psychologii. Matematyka jest starą nauką i wiele w niej się nie zmienia. Psychologia wciąż się kształtuje, śmiejemy się często, że liczby, a co za tym idzie, teorie, są właściwe, dopóki nowe researche nie przyniosą nowych liczb. Wioślarstwo oceaniczne jest jak nowa nauka, wiele osób ma wiele poglądów na to, jak powinno być trenowane, na czym polega etc. Czasem, żeby skrócić te rozmowy, mówię, że to osiągniecia, a nie teoretyczne debaty uwiarygadniają efektywność metod. A jak radzić sobie pod względem mentalnym już w trakcie wypraw, których się podejmujesz? Bywa się przecież odizolowanym od cywilizacji, w ciągłym niebezpieczeństwie spowodowanym np. fatalnymi warunkami pogodowymi etc. - Najtrudniejsze są wyprawy polarne, a w nich najtrudniejsza jest wilgotność. Tak, brzmi niepozornie... Wilgotność - w tropikach brzmi niewinnie, ale na obszarach polarnych oznacza, że oprócz tego, iż jest zimno, wszystko jest mokre. Nie wilgotne. Mokre - i to cały czas. Tak jakby wylać wiadro wody do śpiwora, ustawić go na mrozie i położyć się w nim spać. Oprócz tego są też oczywiste trudności: mała przestrzeń, dwie osoby w jednym metrze sześciennym kabiny, do której trzeba się wcisnąć w czasie sztormu, wszyscy są niewyspani, zmęczeni, brudni, głodni, kontuzjowani, czasem przestraszeni, czasem osamotnieni... Na zewnątrz jest zimno, ciemno, mokro, głośno i wieje. Warto podkreślić, że na wyprawach polarnych nie ma jednostajnych, sprzyjających wiatrów tak jak na wszystkich ciepłych oceanach. Czasem wiosłuje się pod wiatr. To ogromna różnica. Czasami, żeby wyprowadzić łódź, którą zniosły fale, ruchy wiosłami odpowiadają podnoszeniu około 100 kg w martwym ciągu. Często ból stawów jest nie do zniesienia. Bywa, że stopień zmęczenia powoduje halucynacje. Czy są metody, by sobie mentalnie radzić? Szczerze mówiąc nie ma. Wracamy trochę do zagadnień z poprzedniego pytania. Kiedy kształtuje się nasza osobowość, pewne psychologiczne zaburzenia powodują większą odporność na dyskomfort, a nawet chęć wyboru dyskomfortu jako preferowanego środowiska. Przytoczyłbym taką anegdotę, która dobrze to zobrazuje. Przez pewien czas trenowałem policję górską w Himalajach. Jeden z moich kursantów wychował się w Kaszmirze w samej strefie konfliktu. Później wyemigrował na zachód i został grafikiem komputerowym. Któregoś razu pojawił się ogień w budynku biura i wszystkich ewakuowano. On został i pracował. Kiedy kilka godzin później szef zjawił się w biurze, zastał go wciąż siedzącego przy biurku i pracującego. Agresywnie skrytykował jego zachowanie pytając, dlaczego nie opuścił budynku. Na to on odpowiedział spokojnym głosem: "Budynki zwykły się palić wokół mnie, nie wydało mi się to niczym nadzwyczajnym". Będąc szczerym, wśród eksploratorów jest bardzo niewiele osób wychowanych szczęśliwie. Trzeba mieć jakiś rodzaj niewzruszenia na doświadczenia zimna, samotności, beznadziejności. Trzeba umieć na "pustyni" tych doświadczeń znaleźć siłę. Jak wygląda kwestia ekwipunku przy takich eskapadach? Zakładam, że potrzeba do nich konkretnego sprzętu. - Tego jest mnóstwo. To dlatego wyprawy związane z wioślarstwem oceanicznym są uważane za tak trudne - sprzętu jest naprawdę ogrom, na dużej łodzi potrzeba naprawdę wielu istotnych elementów - gdybym chciał na przykład pokazać komuś listę poszczególnych części ekwipunku, to pewnie miałaby z 10 stron. Gdyby rozłożyć wszystkie te przedmioty przed łodzią, to wydaje się to aż niewyobrażalne, że tyle tego może zmieścić się w środku. Inną sprawą jest wyjątkowość niektórych elementów. W trakcie wypraw np. noszę skafander, który specjalnie zaprojektowałem pod tego typu ekspedycje - jest on niedostępny w "normalnej" sprzedaży na rynku, to strój szyty na miarę i specjalnie dostosowany do wyzwań, które mogą spotkać człowieka na oceanie. To coś naprawdę unikalnego - a to tylko jedna z wielu rzeczy potrzebnych na wyprawę. Trzy lata po rejsie "Sary G" ruszyłeś na podbój Oceanu Indyjskiego, który także pokonałeś w rekordowym czasie. Potem dołączyłeś do tego Pacyfik i Ocean Arktyczny, a następnie wyruszyłeś na wyprawę przez Cieśninę Drake’a, przemierzając Ocean Południowy. Który z tych akwenów okazał się najbardziej wymagający? - Co do Oceanu Indyjskiego to niezupełnie tak, że zabrałem się za niego trzy lata później. Zabrałem się zaraz po zakończeniu Atlantyku. Ale jako, że nie bylem jeszcze kapitanem i wierzyłem, że nie dam rady zorganizować wyprawy sam, że muszę ubiegać się o miejsce w innych ekipach, próbowałem, a te ekipy nie docierały do linii startu. Najpierw w tę podróż miałem się udać znów na "Sarze G", ta jednak zatonęła w trakcie kolejnej wyprawy, kiedy jej kapitan ponownie próbował pobić nasz rekord. Na pokładzie był wówczas znany sportowiec brytyjski, Mark Beaumont. Później inny kapitan nie dotarł do linii startu, dwa lata z rzędu. Przerwy między wyprawami nigdy nie były świadome. Gdybym mógł, brałbym udział w takich ekspedycjach rok po roku. Najtrudniejsza część każdej wyprawy ekstremalnej to droga do linii startu. To na tym odcinku większość takich wypraw, wśród których wioślarstwo oceaniczne reprezentuje najwyższy organizacyjny stopień trudności, ma największe problemy. Tak żeby dać temu pewien zarys, to moje organizowanie wypraw polarnych było ostatnio uznane przez Association for Project Management w Anglii jako przekonywujące doświadczenie w zakresie zarządzania i było jednym z powodów przyznania mi "Fellowship" (wysoki stopień członkostwa - dop. red.). To rzeczywiście są trudne projekty i duże pieniądze. Odpowiadając precyzyjnie na pytanie, nie ma najmniejszych wątpliwości, że otwarte wody oceanów polarnych są najtrudniejsze. To jedne z najbardziej skomplikowanych wypraw eksploratorów, jakie można sobie wyobrazić. Były wykonane tylko trzy trasy na otwartych wodach oceanów polarnych za pomocą siły mięśni i wszystkie trzy poprowadziłem ja. Tylko jedna została potem powtórzona. Dodałbym też, że pierwsze trzy oceany "wygrałem" na klasycznych łodziach, które są z technologicznych względów dużo wolniejsze niż łodzie nowej klasy. Można by to porównać do zwycięstwa wyścigów Formuły 1 przez samochód Formuły 3. Kiedy poczułeś, że zdobycie Wielkiego Szlema Odkrywców Oceanów jest w Twoim zasięgu? To od początku był jeden z Twoich celów, czy ten pomysł "dojrzewał"? - Tak najogólniej to ujmując, gdybym wiedział, ile osiągnę w życiu, planowałbym je zupełnie inaczej. Przypomina mi się taka anegdota, która zawsze mnie bawi. Kiedy byłem dzieckiem, lubiłem rysować. Zresztą dlatego później studiowałem architekturę. Na lekcji plastyki raz podpisałem swoją pracę "Pablo Picasso". Myślałem, że nauczycielka mnie skrytykuje, ale popatrzyła na nią i powiedziała spokojnym głosem: "Nigdy nic nie wiadomo". Nie było wiadomo. Dopiero po Pacyfiku zauważyłem, że zaczynam być notowany bardzo wysoko wśród wioślarzy oceanicznych. Polarne wyprawy natomiast wyniosły mnie ponad sam sport, zacząłem pojawiać się w statystykach eksploratorów. Przebycie Cieśniny Drake’a - pierwsze tego typu w historii - było nazywane "niemożliwym rejsem wioślarskim" - jak się okazało, można było tego jednak dokonać. Czy to jest osiągnięcie, które uznajesz za swoje najważniejsze? Skupiło swego czasu bardzo dużo uwagi. - Za najważniejsze osiągnięcie uważam najpierw zdekonstruowanie, a później zbudowanie samego siebie niemal od podstaw, według moich świadomych wyborów. To była naprawdę duża przygoda. Czasem przerażająca, czasem zabawna. To była najbardziej wielowymiarowa wyprawa, jaką mógłbym wymyślić. Wracając do liczby Twoich rekordów - masz swój ulubiony? Z któregoś jesteś szczególnie zadowolony? Jest w czym wybierać! - Myślę, że odrobinę humorystycznie, ale prawdziwie, odpowiedziałbym, iż jest to rekord najmniejszej straty wagi w ciągu wyprawy. Zawodnicy tracą do 20 kg w trakcie długich tras, a ja straciłem najwięcej 2,5 kg, a bywało, że chudłem tylko 1 kg. Co więcej, podważyłem dawne podejście, gdzie zawodnicy celowo przybierali na wadze około 20 kg, które później mieli tracić w trakcie ekspedycji. W rzeczywistości tracili więcej mięśni niż tłuszczu. Ja podchodziłem do wypraw z siedmioma proc. tkanki tłuszczowej. Teraz po latach to 10, a nie siedem proc., ale to wciąż stosunkowo niewiele. Natomiast zachowanie tej wagi to duża sztuka i wymagała wielu różnych umiejętności. Na ciepłych oceanach bywało na przykład, że piłem do 11 litrów wody dziennie. To też chyba pewien rekord. Kolejnym rekordem byłoby to, jak dobrze nauczyłem się trenować w kiepskich warunkach, kiedy w różnych częściach świata, w różnych oddalonych zakątkach <a href="https://www.youtube.com/watch?v=MO3bSswo5Qs" target="_blank">naprawdę musiałem improwizować, żeby coś wymyślić</a>. Poza tym wiele wysiłków nie będzie łatwo zrozumiałych dla innych, szczególnie za granicą. Samo bycie sportowcem-wegetarianinem - którym zostałem, gdy miałem 15 lat i byłem nim przez dużą część życia, później zacząłem jeść ryby - przed czasami Internetu było jedną wielką eksploracją wartą rekordów. I ostatecznie, coś co łatwo zrozumieją ci, którzy przeprowadzili się na zachód, że życie w warunkach upadającego komunizmu, w małym, oddalonym mieście, było jak jedna wielka wyprawa ekstremalna. Większość życia czułem się więc jak ktoś mało pasujący do czasów, w których żyłem i byłem mało zrozumiany przez swoje otoczenie. Łączysz w sobie wiele ciekawych cech. Jesteś utytułowanym sportowcem, wykształciłeś się w wielu dziedzinach - najpierw zostałeś architektem, ostatnio ukończyłeś studia psychoanalityczne w Szkole Junga w Zurychu. Jesteś także Dyplomowanym Geografem Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie. Jednym z Twoich zawodów i Twoją wielką pasją jest sztuka i fotografia, a do tego podjąłeś psychologiczne studia doktoranckie związane z zagadnieniem przywództwa... Bycie "człowiekiem renesansu" to Twój cel? - To nie cel, to moje przekleństwo. Skupiłem się w tym wywiadzie na sporcie, ale to prawda, sportowiec to tylko część mnie. Życie jest dużo łatwiejsze, kiedy buduje się jedną wieżę, zamiast wielu mostów. Z lotu ptaka jednak wieża to tylko punkt, a te mosty tworzą interesującą kompozycję. Czymś ważnym dla ciebie jest chyba termin "areté", pojęcie znakomitości, które wprowadzili po raz pierwszy starożytni Grecy, połączenie rozwoju fizycznego, umysłowego i duchowego - tego ostatniego np. przez sztukę. - Tak, to coś co definiuje mnie w istotny sposób. Jako sportowiec sam w sobie nie jestem niedościgniony - jest wielu sportowców lepszych ode mnie, czy to w Polsce, czy to na świecie, ale przy połączeniu tych trzech elementów tworzy się w moim przypadku pewien unikalny profil, który budzi zainteresowanie. Na każdym z tych pól starałem się i staram się wyrazić, to wynika z pewnej naturalnej potrzeby. Wszystkie te warstwy na przestrzeni mojego życia się przenikały, czasami po prostu jedna z nich nabierała na większym znaczeniu. To nie jest coś, co próbowałem w sobie wymusić, czasami wręcz potrzebowałem nieco z tym powalczyć, bo chęć zaangażowania się we wszystkich tych trzech strefach bywała dla mnie nieco spowalniająca - łatwiej się przecież rozwinąć w jednym, konkretnym temacie. To powodowało u mnie pewne rozdarcie wewnętrzne, ale po latach cieszę się, że zacząłem być szanowany jako człowiek, który potrafi pogodzić te wszystkie kwestie ze sobą. Co jeszcze chciałbyś osiągnąć - na dowolnym polu? - Pośród wszystkich moich najważniejszych osiągnieć czuję, że wyraziłem się w życiu poprzez swoje działanie i że doświadczyłem świata, że "dotknąłem" go wystarczająco, że odbyłem wystarczająco dużo eksploracji - wewnętrznych i zewnętrznych. To ogromna satysfakcja poznać życie w tak różnych miejscach, z tak wielu różnych stron. Kiedy słucham swoich klientów jako psychoanalityk, mam wrażenie, że to jeden z najbardziej nieosiągalnych celów w dzisiejszych czasach i cieszę się, że udało mi się to osiągnąć. Chciałbym założyć rodzinę, ale nie spieszę się, stanie się to w naturalnym porządku. Z prozaicznych rzeczy natomiast chciałbym, żeby powstał pół-animowany film o mojej kolejnej wyprawie, w którym mógłbym przedstawić wewnętrzne i zewnętrzne wymiary tej podroży, gdzie odważny producent pozwoliłby mi na kreatywny wkład i mógłbym zilustrować głębię wysiłków i ich mniej oczywiste aspekty. Rozmawiał Paweł Czechowski