Zbigniew Kaczmarek był tragiczną postacią polskiego sportu. Był jednym z najbardziej utytułowanych polskich ciężarowców. W dorobku miał wiele medali mistrzostw świata i Europy, w tym także złote. W 1972 roku został w Monachium brązowym medalistą olimpijskim, a cztery lata sięgnął po złoto, które potem odebrał Międzynarodowy Komitet Olimpijski. Polak miał stosować sterydy anaboliczne. Kaczmarek nigdy nie mógł się pogodzić z tą decyzją. Przylgnęła do niego - jak twierdził niesłusznie - łatka dopingowicza, a do tego został jedynym Polakiem, któremu z tego powodu odebrano olimpijskie złoto. "Cudowne dziecko" i dramat w łazience. Od razu trafił "pod nóż" "Życie potraktowało go brutalnie" By od tego uciec, wyjechał do Niemiec. To jednak na niewiele się zdało. Kiedy tylko pojawiał się temat dopingu w polskim sporcie, przykład Kaczmarka wracał jak bumerang. Ten wspaniały sztangista zmarł 15 maja tego roku w Hanowerze. Miał 76 lat. W poniedziałek odbył się jego pogrzeb. Tomasz Kalemba, Interia Sport: Zbigniew Kaczmarek to tragiczna postać polskiego sportu. Pan miał chyba dobry kontakt z naszym byłym znakomitym sztangistą. Zygmunt Smalcerz: - Tak. Mieliśmy ze Zbyszkiem kontakt cały czas. Odkąd odszedł Waldemar Baszanowski, Zbyszek był kolejnym moim przyjacielem, z którym byłem bardzo związany. Osobiście mu pomagałem. Także finansowo w pewnym okresie życia, kiedy spotkało go wiele przykrych rzeczy. To był zawodnik, który tak wiele dał od siebie nie tylko w sporcie, ale też w życiu swojej rodzinie, a także wszystkim, z którymi się spotykał, a tak niewiele dostał od życia. Można nawet powiedzieć, że życie potraktowało go brutalnie i to wielokrotnie. Tak naprawdę w Polsce odwróciło się od niego wiele osób po tym, jak został zdyskwalifikowany za doping. - Kiedy wyjeżdżał z kraju w 1981 roku, to myślał, że zamknie za sobą drzwi i wszystko się uspokoi. Niestety w momentach, kiedy wracała sprawa dopingu w Polsce, jego nazwisko było przypominane przez dziennikarzy. Był dla nich sztandarowym przykładem tego, czego nigdy nie powinno być w sporcie. Prawda jest taka, że w całej tej aferze Zbyszek był niewinny. Wielokrotnie namawiałem go do tego, by spróbował to opisać. Chciałem, żeby zaangażował bezstronnych dziennikarzy, którzy mogliby spojrzeć na tę sprawę. Wielokrotnie pisałem też pisma w jego sprawie do Polskiego Komitetu Olimpijskiego, ale kolejni prezesi bali się poruszać ten temat, a wtedy przecież żyli świadkowie, którzy mogliby poświadczyć, jak było naprawdę, bo absolutnie winy Zbyszka w tym nie było. Zabrał tajemnicę do grobu. "Gdyby opisał swoją historię, to spadłoby w Polsce wiele pomników" Ta wpadka dopingowa, to był spisek? - To był system, który wciągnął Zbyszka w coś, na co on kompletnie nie zasłużył. Tuż przed śmiercią powiedział mi, że gdyby opisał swoją historię, to spadłoby w Polsce wiele pomników. Zabrał tę tajemnicę do grobu i tym samym pokazał swoją wielkość. To był jeden z najwybitniejszych zawodników na świecie, ale o tym niewiele się mówiło. Pan, mając tę wiedzę, nie chciałby kiedyś opowiedzieć o tym? - Chcę uszanować wolę Zbyszka, który zabrał całą tajemnicę tej podłej historii do grobu. Nadal jednak żyją osoby, które mogłyby potwierdzić okoliczności niezasłużonej opinii o Zbyszku. Wielka szkoda, że Zbigniew Kaczmarek raczej stronił od dziennikarzy? - To prawda. Jeszcze kiedy pracowałem w Polskim Komitecie Olimpijskim, po tym jak wyrzucono mnie ze stanowiska trenera w Polskim Związku Podnoszenia Ciężarów, to wciągnąłem go znowu w świat polskiego sportu. Początkowo był speszony, ale potem zaczął częściej przyjeżdżać i starał się integrować ze środowiskiem sportowym. Nie było to jednak łatwe dla niego. Uważam, że popełniliśmy błąd, bo za jego życia trzeba było wyraźnie pokazać, że był niewinny. Tym bardziej że przecież nie był zawieszony przez ani jeden dzień. To pokazuje, jak tragiczna jest to postać, a przecież on w sporcie zrobił niewyobrażalny postęp. I miał straszny niefart w życiu. Kiedy po raz pierwszy w końcu wygrał z Waldkiem Baszanowskim w 1970 roku i powinien zostać najlepszym sportowcem Polski w plebiscycie "Przeglądu Sportowego", zajął w nim dopiero trzecie miejsce. Był tym strasznie zniesmaczony i bardzo cierpiał, bo to był człowiek, który dla sportu poświęcił absolutnie wszystko. Dzięki sukcesom w sporcie ustawił swoją rodzinę, bo pracował bardzo ciężko. Tyle że ta rodzina nie odwdzięczyła się należycie To znaczy? - Cierpiałem kiedy w czasie rozmowy przez skype'a opowiadał mi, że nie może nawet porozmawiać z wnukami, bo został odrzucony przez rodzinę. Sam fakt, że opowiedział mi o tym, jak to żona wyrzuciła go z domu w samych skarpetkach. To było dla mnie nie wyobrażalne, bo ten człowiek zasłużył dla mnie na wszystko. Kiedy wiedzieliście się ostatni raz? - Rozmawialiśmy w dniu śmierci Zbyszka. Nie była to zwykła rozmowa, bo on był już na środkach uśmierzających ból. Ciężko bowiem chorował. I to jest kolejna jego tragedia. Żył przecież w kraju, w którym medycyna jest na wysokim poziomie, a jednak zaniedbano pewne rzeczy. Zabrakło dokładnej diagnozy. Zbyszek leczył się na nowotwór prostaty, a dopiero po roku odkryto u niego czwarty stopień raka żołądka. To jest dla mnie niemożliwe, że we wcześniejszych badaniach zostało to przeoczone. Znowu w jego życiu pojawił się zbieg nieszczęśliwych okoliczności. To jest naprawdę tragiczna postać. Ważne, że udało nam się pożegnać. Zrobiliśmy to jak prawdziwi przyjaciele... Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport Polak po tym wszystkim zaszył się na wyspie. Wrócił jednak do sportu