Cztery lata temu po igrzyskach w Londynie wracała pani z łzami w oczach. Jechała pani po medal, zakończyło się na czwartym (K-4) i piątym miejscu (K-1). Z perspektywy czasu jak pani to ocenia? Marta Walczykiewicz: - To na pewno nie był szczyt moich marzeń. Tym bardziej, że przecież w jedynce kwalifikacje na igrzyska zrobiłam z drugiego miejsca. Niektórzy przecież oceniali, że mam medal w kieszeni. Nie udało się. Teraz jak na to patrzę, to chyba zabrakło mi doświadczenia. Może za młoda nie byłam, bo miałam 25 lat, ale to były moje pierwsze igrzyska. Musiałam dojrzeć do tego, co reprezentuję teraz. Czyli do Rio jedzie pani po medal? - Chcę spełnić swoje marzenia i oczywiście jest to medal olimpijski. Na tym się koncentruję. Mam nadzieję, że zdrowie i forma na to pozwolą. Chciałabym skończyć swój wyścig finałowy i być pewna, że więcej nie mogłam zrobić. By to był bieg mojego życia. Jeśli wtedy nie stanę na podium, będzie mi łatwiej się z tym pogodzić. Zakłada pani, że to ostatnie igrzyska w karierze? - Ciężko to teraz powiedzieć. Pewnie wiele zależy od tego, jaki wynik osiągnę. Jak zdobędę medal, to chęci będą jeszcze większe, by może ten wynik jeszcze poprawić. A jak będzie złoto, to co wtedy poprawiać? - Zawsze przecież można zdobyć dwa. A jak nie stanę w Rio na podium, to pewnie będę chciała jeszcze cztery lata potrenować, by w końcu zdobyć ten upragniony krążek. Wszystko i tak zależy od zdrowia, bo coraz młodsza nie jestem. Ale mam nadzieję, że jeszcze nie osiągnęłam tego wszystkiego, co mogę. W zeszłym roku pani była już w Rio de Janeiro. Jak ocenia pani ten tor? - Nie jest rewelacyjny, ale startowałam też na gorszych. Dystans 200 m będzie w miarę sprawiedliwy, bo jest osłonięty trybunami. Gorzej na dłuższych odcinkach, gdzie fala może być większa i może wiać boczny wiatr. Na to, co pływa w zatoce nie mamy wpływu. Miejmy nadzieję, że organizatorzy posprzątają glony. Wody pić nie można, a ja lubię przepłukać sobie usta przed startem. Tam tego nie zrobię. A co pływa w zatoce? - To są wodorosty, które łapią się na ster i przód kajaka. A wtedy ma się wrażenie, że płynie się z dodatkowym obciążeniem. Czasami jak wpadnie między ster, to można wypłynąć z toru, a kiedy liczą się setne sekundy, to nawet źdźbło trawy na przodzie kajaka ma olbrzymie znaczenie. Podobno sama woda jest oleista. To prawda? - Na pewno zostawia dziwne ślady na rękach. Bez plastra na wiośle będzie bardzo ciężko. Przed startem trzeba też pamiętać, by ręce umyć zwykłym, szarym mydłem. Nawet takie coś ma znaczenie. Trzeba zadbać o każdy najmniejszy szczegół. Konkurencja K-1 200 m to królewski dystans w kajakach? - Tak się przyjęło, że to taki sprint jak 100 m u lekkoatletów. U nas Usainem Boltem jest Nowozelandka Lisa Carrington, która będzie w Rio de Janeiro bronić tytułu, a w mistrzostwach świata na tym dystansie jest niepokonana od 2011 roku. Ale ona jest też tylko człowiekiem, więc myślę, że jest do pokonania, aczkolwiek mi się nigdy to nie udało. Gdyby mogła pani wybrać sobie medal olimpijski na jednym dystansie - to wybrałaby pani konkurencję K1-200 m czy K4-500 m, by cieszyć się razem z dziewczynami z osady? - Oczywiście, że K1. Jestem indywidualistką. Moim marzeniem od dziecka jest reprezentowanie Polski w igrzyskach w jedynkach. Raz mi się to udało, a teraz mam cel, by wrócić z medalem. W Londynie kajakarze i wioślarze mieszkali w innej wiosce olimpijskiej. Byliście odizolowani od całego szumu medialnego, atmosfery towarzyszącej takiej imprezie. Teraz będziecie mieszkać ze wszystkimi. To dobrze? - Nie wiem. Cztery lata temu byłam rozczarowana, że nie mieszkamy w głównej wiosce. Były to moje pierwsze igrzyska, chciałam czuć atmosferę z nimi związaną, spotykać wielkie gwiazdy sportu, których na co dzień oglądam w telewizji. A mieszkaliśmy w Eaton i byliśmy otoczeni osobami, które spotykaliśmy na każdych zawodach. Może to trochę nam pomogło, bo czuliśmy się jak na zwykłych zawodach. A teraz? Jest to już dla mnie bez znaczenia. Mogę mieszkać też poza wioską. A uczestnictwo w ceremonii otwarcia igrzysk? - Każdy jako dziecko marzy, by iść w paradzie pod szyldem "Polska". Cztery lata temu było mi smutno, że uczestniczyliśmy tylko w zamknięciu. Tak samo żałowałam, że nie mieliśmy takiego normalnego, oficjalnego ślubowania w PKOl, tylko gdzieś tam po drodze, w biegu. Trzeba było to przełknąć. Teraz patrzę na to wszystko całkowicie inaczej. Są rzeczy ważne i ważniejsze. Chce pani startować także w czwórce? - To wtedy są dwie szanse medalowe. Decyzja należy do trenera. Jeśli on uzna, że jestem potrzebna w czwórce i tam się sprawdzę, to wsiadam i płynę. Gdzie pani siedzi w czwórce? - Zawsze na przodzie. Nigdy nie siedziałam z tyłu. Jakoś nie potrafię się dostosować, a z tego co wiem, to dziewczynom jest łatwiej do mnie się dostosować. Poza tym jestem sprinterką, czyli jestem dynamiczna na starcie. Ze mną czwórki nigdy nie zostawały na pierwszych metrach z tyłu. No i na szlaku jest trochę więcej roboty i trzeba pamiętać, że za sobą ma się koleżanki. W czwórce w Londynie byłyście czwarte. To teraz też jest szansa medalowa? - Oczywiście, że tak. Nad tą czwórką wisi jednak jakieś fatum. Cztery lata temu w igrzyskach byłyśmy czwarte, w mistrzostwach świata też. Mówi się jednak, że szczęście sprzyja lepszym, dlatego mam nadzieję, że teraz to my będziemy te lepsze i to do nas się ono uśmiechnie. Rozmawiała Marta Pietrewicz