Interia: W sobotę reprezentacja Polski rozegra mecz z Mołdawią. Jak to możliwe, że obawiamy się drużyny z kraju, który nie liczy się w żadnej dyscyplinie sportu?Marek Płonka: - W niczym poza rugby, które jest tam popularniejsze niż piłka nożna. Jak graliśmy z nimi, to dziwili się, że piłkarska kadra gra na Stadionie Narodowym, a my na dużo, dużo gorszym obiekcie (chodzi o stadion w Siedlcach - przyp. red.). Ich bliskim sąsiadem jest Rumunia, kiedyś wielu zawodników grało w tamtejszej lidze, która jest bardzo mocna. Mołdawianie mają zawodników o świetnych warunkach fizycznych. Występują w świetnych zespołach zawodowych w Anglii czy Rosji. Są przede wszystkim potężni w młynie. A trener wyznaje maksymę, że wszystko rozstrzyga się w młynie. - To nie tylko moja zasada. Gdy mecz się zaczyna, to młyn łapie piłkę, każdy aut też rozpoczyna młyn, przy przegrupowaniach piłka też musi wyjść z młyna. Niestety, bez sprawnego młyna drużyna nie będzie dobrze grała. Nie można liczyć na jakieś farfocle czy spady, żeby sprawnie przejść do ataku. Mołdawia to murowany faworyt sobotniego meczu? - W Kiszyniowie dostaliśmy potężną lekcję właśnie gry w młynie. W Siedlcach fajnie zagraliśmy, z poświęceniem, determinacją, nie baliśmy się otwartej gry. Co prawda przegraliśmy 12:21, ale parę razy zabrakło tylko centymetrów, aby te punkty przyłożyć. Po meczu dostaliśmy masę pochwał od kibiców. Objął pan drużynę w 2013 roku. Kadra przez ten czas zrobiła postęp? - Trudno powiedzieć. Teraz w reprezentacji jest niewielu zawodników z francuskimi korzeniami, którzy przedtem grali. Trudno ich pozyskać, bo liga francuska gra w terminach, które pokrywają się z kalendarzem reprezentacji i kluby nie chcą zwalniać swoich rugbystów. Rozmawiałem z Bastienem Sipelskim czy Victorem Prado, którzy mają polskie korzenie, ale nie zostali puszczeni przez swoje drużyny. Czyli chce pan "farbowanych lisów"? - Ja bym ich tak nie nazwał. Jeżeli ktoś do mnie dzwoni, ma polskie korzenie i deklaruje, że chce grać dla naszej kadry, to czemu nie?A jak nie mówi po polsku? - To nieistotne. Liczą się umiejętności. Wiadomo że nie postawię na jakiegoś Jean-Paula tylko dlatego, że jest z Francji, skoro wcale nie jest lepszy od naszego zawodnika. Miałem taką sytuację w Lechii. Wzięliśmy "Mistiego "z Samoa (chodzi o Misioka Timoteo - przyp. red.). Jak przyjechał chłop i zaczął wymiatać to łapaliśmy się za głowę, ile on potrafi. Czyli ma pan duże problemy z zebraniem kadry? - Praktycznie każde zgrupowanie rozpoczynam od podziękowań dla zawodników za to, że przyjechali. Przecież każdy z chłopaków grających w naszej lidze ma normalną pracę. Nie zawsze można dostać wolne. Ja sam biorę ze szkoły, w której uczę, urlop bezpłatny. Nikt tu nie gra dla pieniędzy. Rozumiem zawodników, grających we Francji. Związali swoje życie z klubem, który daje im mieszkanie, kontrakt. Muszą też się troszczyć o to. No ale przecież mecz z Mołdawią to oficjalne spotkanie Pucharu Narodów. - No i co z tego. Mamy jakieś tam formy nacisku na kluby, ale w sumie wygląda to tak, że gdybyśmy się spięli, to doprowadzilibyśmy do zawieszenia takiego zawodnika w swojej drużynie. Wtedy jednak wszyscy są poszkodowani. Mateusz Bartoszek to największy talent w naszej kadrze? - Naprawdę ma papiery na granie. Niedawno skończył dopiero 24 lata, a już jest świetnie wyedukowany. Jest prawdziwym zawodowcem.Ale gra dopiero na trzecim poziomie rozgrywek we Francji - Niewiele brakowało, aby grał w Dax (druga liga - przyp. red.). To drużyna o wielkich tradycjach rugbowych. Doszło do wielu zawirowań i ostatecznie do transferu nie udało się doprowadzić do końca. Podpisał umowę z Bordeaux i jest zadowolony.Faktycznie, najbardziej obiecujący nasz zawodnik nie może się przebić wyżej niż w trzeciej lidze?- W rugby trochę inaczej to wygląda. Tutaj jest się trybem w maszynie. Każdy ma swoją robotę do zrobienia. Kiedy byliśmy z reprezentacją na zgrupowaniu w RPA i trenowaliśmy z drużyną Bullsów, to Mateusz nie odbiega warunkami fizycznymi. Ale oni potrafią dużo lepiej wykorzystać swoje umiejętności przy młynie czy aucie. Tego brakuje nie tylko Bartoszkowi, ale też pozostałym. Mateusz ma niesamowity potencjał. Potrzebny jest ktoś, kto wyciągnie do niego dłoń i postawi na niego. Jestem przekonany, że poradziłby sobie w Top 14 (najlepsza liga we Francji - przyp. red.). Może nie grałbym wszystkich meczów, ale byłby wartościowym zmiennikiem. On może zrobić karierę na miarę Grzegorza Kacały. Sposobem gry są do siebie bardzo podobni.Pomocną dłoń Kacale podał właśnie pan. - Poleciłem go do klubu, w którym grałem. Potem trafił do Grenoble. Grzesiek miał świetną rękę do wyboru drużyn. Trafiał do klubów, w których wszystko funkcjonowało jak należy. Czy po Kacale to pan jest numerem dwa w historii polskiego rugby? - Grzesiek rozegrał najwięcej meczów na najwyższym poziomie. Zdobył Puchar Europy, był wybrany najlepszym zawodnikiem finału. Czy ja drugi? Trudno powiedzieć. Wtedy wielu z nas wyjechało z Polski i przebiło się. Na pewno byłem jedynym Polakiem, który we Francji został kapitanem drużyny ligowej na najwyższym poziomie rozgrywek. A droga do tego nie była prosta. - Już w pierwszym meczu dostałem czerwoną kartkę za kopnięcie rywala, wyleciałem z boiska i wróciłem do Polski, gdzie czekało na mnie zawieszenie, za to że w niedozwolony sposób zmieniłem klub. Kiedy zaczynał pan grę we Francji były to jeszcze czasy PRL-u. Nie miał pan problemów z wyjazdem? - Oj były. Przez dwa lata nie mogłem dostać paszportu. Próbowałem różnymi ścieżkami jakoś się udało. Za komuny było tak, że nawet jak dostałeś paszport, to żona już nie. To miała być gwarancja, że nie zostanie się na Zachodzie. Ostatecznie razem z rodziną spędził pan we Francji siedem lat. Nie chciał pan zostać na stałe? - Nie skończyłem studiów i dlatego po zakończeniu kariery, nie mogłem dostać tam pracy. To był okres, że byliśmy pół-profesjonalistami. Dostawaliśmy kasę z klubu, mieszkanie i pracę. Chodziło nam też o syna. Pod koniec naszego pobytu we Francji dochodziło do takich kabaretowych sytuacji, że używał francuskiej składni czytając elementarz. "Jacek je jajka" w jego wykonaniu wychodziło przekomicznie. Zarobił pan na grze w rugby? - Przez pierwsze dwa lata przelicznik do złotówki faktycznie robił wrażenie, ale potem wszystko szybko się zdewaluowało. Biedy nie klepaliśmy, ale przecież wszystkiego nie można przeliczać na pieniądze. Nas rajcowała przygoda. Mnie niesamowicie jarała sprawa, że grałem przeciwko zawodnikom, których gdzieś tam udało mi się obejrzeć na kasecie VHS, jak jeszcze mieszkałem w Polsce. Zaczynał pan swoją przygodę z rugby na przełomie lat 70. i 80. Skąd taki pomysł? - Trochę grałem koszykówkę, ale była dla mnie zbyt delikatna. Do rugby trafiłem dopiero na studiach. Miałem szczęście do bardzo dobrych trenerów. Wtedy mieliśmy łatwiej niż teraz. Byliśmy zawodowcami, dostawaliśmy stypendia większe od normalnych wypłat. No i większe kartki na mięso, nie dwa a trzy kilogramy na osobę. Jak na tamte czasy to żyliśmy jak bogowie. Co chwila jeździliśmy na obozy i widać to było w wynikach. Graliśmy w grupie A razem z Rosją, Włochami, Hiszpanią i Portugalią. Mieliśmy też dużo mocniejszą ligę niż teraz. Dwanaście drużyn prezentowało bardzo wyrównany poziom. Z każdym można było przegrać. Kiedy pod koniec kariery wróciłem do Lechii to ogrywaliśmy wszystkich jak leci. Niezależnie od tego czy jechaliśmy na mecz dzień wcześniej czy wyjeżdżaliśmy w dniu meczu. Teraz tego brakuje. - To proste przełożenie. Jeśli zawodnik wstaje rano i idzie na siłownie czy trening a drugi zasuwa do pracy, to oczywiste jest, który będzie lepszy. Zawsze powtarzam, że będziemy mogli mierzyć się z drużynami z Dywizji 1A, kiedy będziemy mieli ligę na takim poziomie jak w Rosji czy Rumunii. Albo tak jak Gruzini, mieli masę zawodników we Włoszech czy Francji.