Za nami jeden z najdłuższych sezonów lekkoatletycznych. Udany dla polskich zawodników? Marek Plawgo: - To był dobry rok. Nawet taki, który moglibyśmy podsumować krótkim: "uszczypnij mnie, czy to się dzieje naprawdę?". Sześć medali mistrzostw świata w Dausze, zwycięstwo w Drużynowych Mistrzostwach Europy, pierwsze miejsce w klasyfikacji medalowej halowych mistrzostw Europy i kilka znakomitych wyników - tak, to był wspaniały rok. Czy mistrzostwa globu w Dausze były realnym odzwierciedleniem tego, jakie miejsce zajmuje obecnie polska lekkoatletyka w świecie? - Tak. Jest na pewno w lepszym miejscu niż 10 lat temu, gdy w Berlinie wywalczyliśmy o trzy medale więcej. Dwa lata później w Daegu były dwa krążki i co? Nastąpiło załamanie? Nie. Po prostu siłę tamtej reprezentacji oddawały właśnie zawody w Daegu, a nie w Berlinie. Teraz z kolei ta dobra passa trwa już kilka lat i wydaje się, że zostanie utrzymana. Jesteśmy cały czas w pierwszym wagonie lekkoatletycznej lokomotywy i to dobry prognostyk przed igrzyskami. Mamy ustabilizowaną, długoletnią formę i w kontekście startu olimpijskiego może mieć to kolosalne znaczenie. Ale czy na pewno? Rok przed igrzyskami w Rio de Janeiro lekkoatleci wywalczyli osiem medali mistrzostw świata w Pekinie, a z Brazylii wrócili tylko z dwoma. Nie obawia się pan podobnego scenariusza? - Potraktujmy Rio jako wypadek przy pracy. Skoro mamy teraz już kolejne lata doświadczeń, nowe nazwiska i medali w mistrzowskich imprezach nie zdobywamy jeden czy dwa, ale sześć, siedem, osiem, to wychodzę z założenia, że się czegoś nauczyliśmy. Mam nadzieję, że wnioski po Rio zostały wyciągnięte. Ubolewam tylko, że mistrzostwa świata w Dausze nie powiedziały nam nic w kontekście ostatniego sprawdzianu możliwości przygotowań. Przez termin tej imprezy, cały rok był całkowicie wywrócony do góry nogami. To wzbudza nieco niepokoju, ale na szczęście ten problem mają wszystkie kraje. Cały czas chwalimy, ale są konkurencje, w których Polacy kompletnie się nie liczą... - Nie należy się tym martwić. Ciężko znaleźć idealną reprezentację, gdzie w każdej konkurencji ma się znaczącego zawodnika. Kiedyś nie mieliśmy nikogo w rzucie dyskiem i nagle nastąpiła era Piotra Małachowskiego. Przez wiele lat nie interesowaliśmy się męską tyczką, a oczy były skierowane na damską. Teraz jest odwrotnie. Zmieniamy sobie trochę "dyżury". Po kilku latach posuchy daleko zaczynamy rzucać oszczepem. Gdy jedna konkurencja podupada, renesans przeżywa inna. Trzeba podejść do tego spokojnie i cieszyć się z tego, co jest, nie zaniedbując oczywiście szukania talentów we wszystkich konkurencjach. Czy czuje pan w tym sezonie jakikolwiek niedosyt? Czy cokolwiek nie wyszło? - Niedosyt jest zawsze. Tym bardziej jeśli będziemy postrzegać ten rok podchodząc indywidualnie do każdego zawodnika. Lekkoatletyka to po prostu zbiór indywidualności, ale jako całość wypadliśmy bardzo dobrze, bo jeśli ktoś miał słabszy rok, to ktoś inny przejął pałeczkę i wyszło całkiem nieźle. Taki jest sport i to jest piękne, że nic nie jest dane na zawsze. To jak pan widzi igrzyska w Tokio? Biorąc pod uwagę, że lekkoatleci mieli tak późno mistrzostwa świata, a wielu reprezentantów zakończyło sezon pod koniec października w zawodach wojskowych. Będzie miało to wpływ 2020 rok? - Na pewno. To jest duży problem, bo przygotowania do igrzysk w Tokio powinny były zacząć się już w... październiku. A niektórzy dopiero wracają do domu i zaczynają wakacje. Są zatem miesiąc +w plecy+. Nie można zacząć bez pełnego roztrenowania i regeneracji. Może zdarzyć się sytuacja, że kilku zawodników przez przeciążenia fizyczne będzie kontuzjowanych lub nie będzie w stanie się odpowiednio przygotować. Najważniejsze będzie teraz chuchanie i dmuchanie, a także zaplanowanie wszystkiego w najdrobniejszych szczegółach. Cena za sezon 2019 może być bardzo wysoka, bo to wielka sztuka przygotować się dobrze do tak wielkiej imprezy, jaką są igrzyska, w tak krótkim czasie. Czyli radziłby pan odpuścić sezon halowy? - Absolutnie tak. No chyba, że jeden, dwa starty. Potraktować to jako akcenty treningowe. Ale na pewno start w połowie marca w halowych mistrzostwach świata w Chinach będzie ryzykowny. Dlatego uważam, że większość świata potraktuje sezon halowy marginalnie. Czy po mistrzostwach świata w Dausze ma pan wrażenie, że w niektórych konkurencjach świat nam uciekł i trudno będzie go dogonić? - Nie traktowałbym tych zawodów w ten sposób. Dobrym przykładem jest pchnięcie kulą. Byliśmy świadkami najlepszego konkursu w historii, ale Tokio to będą całkiem inne i nowe zawody. Takich wyników tam nie będzie i wprowadziłbym trochę spokoju, bo ja wierzę, że medal w zasięgu naszych zawodników będzie. Nie powtórzy się sytuacja, w której 22,90 wystarczy do brązu. Bo może i padnie rekord świata w tej konkurencji, ale pamiętajmy, że technika obrotowa jest bardzo chimeryczna i loteryjna, co oznacza, że może wyjść jeden rzut, ale i może być całkiem odwrotnie. A chociażby 1500 m kobiet? Sofia Ennaoui i Angelika Cichocka w tym roku głównie leczyły kontuzje. A świat? Rywalki biegają bardzo szybko. Rekord Polski Lidii Chojeckiej dałby dopiero dziewiąte miejsce w mistrzostwach świata. Nie obawia się pan, że będzie Polkom trudno walczyć w Tokio o czołowe lokaty? - Finał olimpijski to dla tych dziewczyn nie jest już wielki cel, który mobilizowałby je do tego, żeby codziennie rano wstawać i realizować katorżniczy plan treningowy. I jedna, i druga myślą o medalu. I to jest realne. W tej konkurencji jest duża wariacja wyników. Być może wyniki będą poza zasięgiem naszych zawodniczek, ale to są też biegi rozgrywane taktycznie i może się zdarzyć, że stawka finału będzie taka, iż tempo będzie umiarkowane, a wszystko rozstrzygnie się na finiszu. Pamiętam, że po igrzyskach olimpijskich w Londynie mówiono, że 800 m jest już poza zasięgiem naszych panów, a okazało się, że Adam Kszczot potem dwukrotnie został wicemistrzem świata. Co zalecałby pan w roku olimpijskim zawodnikom, którzy marzą o podium takiej imprezy? Spokój i podążanie utartym szlakiem? Czy szukanie lepszych rozwiązań i związane z tym ryzyko? - Moja lekcja była bardzo sroga. Po mistrzostwach świata w Osace w 2007 roku i zdobyciu brązowego medalu miałem prostą receptę. Chciałem jednak zaskoczyć i zrobić jeszcze więcej. Tam, gdzie mogłem dopisywałem tydzień zgrupowania, jeden trening więcej, itd. Chciałem pójść za ciosem i... przedobrzyłem. To jednak indywidualne decyzje i odpowiedzialność. Forma sportowa zawsze ma pewien wektor przypadkowości. Radziłbym jednak spokój i korzystanie z metod już sprawdzonych. To na ile medali olimpijskich mogą liczyć polscy kibice "królowej sportu"? - Chciałbym powtórzenia wyniku z Kataru, czyli sześć, ale na pewno nie podam nazwisk, bo mamy taką fajną sytuację, że kandydatów jest mnóstwo. Najpiękniejsze medale to te mało spodziewane. Chciałbym, byśmy nie mieli tylko swoich żelaznych bohaterów, ale i mistrzów drugiego planu. A nasza reprezentacja pokazuje, że jest to możliwe. To już nie jest tak, jak kiedyś, że mieliśmy Roberta Korzeniowskiego czy Artura Partykę, którzy byli samotnymi żeglarzami na oceanie. Teraz mamy całą flotę marynarzy, którzy mogą zawalczyć. Rozmawiała Marta Pietrewicz