Niewielu wie, że w Polsce mamy wielokrotnego mistrza świata w bilardzie artystycznym, którym jest Łukasz Szywała z Krakowa. Zresztą, to prawdziwa gwiazda w tej dyscyplinie! Bilard artystyczny (inaczej: trickshot) jest odmianą bilardu, polegającą na pokazie trików. Bile można dowolnie ustawiać, można ustawiać też inne przedmioty na stole, które mają posłużyć w pokazie. Wygrywa oczywiście ten, kto robi to najefektowniej. Szywała właśnie wrócił do Polski z chińskiego Hualien, gdzie przez cztery dni odbywały się MŚ. Spisał się znakomicie, bo w kategorii "Stroke" nie miał sobie równych i wywalczył już 12. złoto w karierze! W klasyfikacji generalnej zajął drugie miejsce, a tym samym cieszył się z tytułu wicemistrza świata. Krótko po powrocie do Polski nasz mistrz udzielił Interii wywiadu. Interia: Nie był pan faworytem, a znakomicie zaprezentował się w MŚ w bilardzie artystycznym. Jak pan wspomina imprezę w Chinach? Łukasz Szywała: - Bardzo fajny turniej. Od kilku lat nie brałem udziału w MŚ, więc nie wiedziałem, na co naprawdę mnie stać. Pokazałem jednak, że wciąż potrafię. W jednej z ośmiu konkurencji zdobyłem złoty medal, a w klasyfikacji generalnej zająłem drugie miejsce. W ćwierćfinale pokonałem aktualnego mistrza świata. W półfinale trafiłem na Francuza, który był faworytem całego turnieju, a też go wyeliminowałem. Dopiero w finale zatrzymał mnie Argentyńczyk, który okazał się nieznacznie lepszy. Długo się pan przygotowywał? - Przez dwa miesiące trenowałem bardzo intensywnie - codziennie przez dwie-trzy godziny. Po kilkunastu latach startów wiem, jak przygotować się do takiej imprezy. Nie mam sparingpartnerów, bo bilard artystyczny to dyscyplina niszowa w Polsce. Wiedziałem też, że w turnieju przydadzą się nie tylko umiejętności, ale odporność na stres, co jest moją mocną stroną. Dlaczego przez kilka lat nie brał pan udziału w MŚ? - Z prozaicznego powodu - finansów. Nie mam sponsora, do turniejów przygotowuję się indywidualnie, sam opłacam sobie podróże. Wybierałem więc imprezy, na których można było coś zarobić. Zdobyłem już 12 tytułów MŚ, więc głównie startowałem w USA, w turniejach transmitowanych przez telewizje, a nie na MŚ. Teraz Chińczycy zrobili poważny turniej, w którym chciałem wziąć udział. Przed samym turniejem miał pan problemy ze sprzętem. Co się stało? - Na lotnisku zaginął mój bagaż, a nikt tam nie mówił po angielsku. Później kije odmówiły mi posłuszeństwa. Dopiero kolega pożyczył mi kij, dość prosty, który kosztuje chyba 200 dolarów, ale udało mi się osiągnąć nim sukces. Spodobały się panu Chiny? - Okazały się dla mnie bardzo ciekawym doświadczeniem. Problemem była jedynie komunikacja po angielsku, bo Chińczycy niemal nie mówią w tym języku. Jedzenie było dobre, organizatorzy też stanęli na wysokości zadania. Jestem zadowolony. Po takim wyniku w MŚ, teraz pewnie zrobi pan sobie urlop od stołu bilardowego. - W lutym prawdopodobnie znów polecę do Chin. Jednak już w charakterze trenera. Chińczycy wypadli blado na tych MŚ i od razu zaproponowali najlepszym graczom na świecie trenowanie ich zawodników. Czyli we wszystkim chcą być najlepsi. Ostatnio wydają gigantyczne pieniądze na piłkarzy z Europy. Z tego co pan mówi, stawiają też na inne dyscypliny. - Zdecydowanie, choć są też dość zabawni w tym, co robią. Pierwszego dnia turnieju pojawił się producent chińskich kijów bilardowych. Poprosili nas, byśmy przez chwilę je przetestowali, a w międzyczasie robili nam zdjęcia. Wieczorem kolega podesłał mi link do strony, gdzie wyraźnie promujemy kije tego producenta! Ale to Chiny... To takie komunistyczne klimaty. Gdy przyszliśmy do hali, żeby potrenować przed turniejem, pojawił się tam też jakiś chiński polityk. Zarządził obowiązkowe zwiedzanie miasta, które potrwało kilka godzin. Oczywiście cały czas robiono nam zdjęcia, którymi później się chwalili. Ale tak jak mówiłem, prawdopodobnie wrócę tam w lutym.