To miał być standardowy lot. W ciepły poranek 12 października 1972 roku zawodnicy Old Christians Club i ich najbliżsi szykowali się do podróży z Montevideo do chilijskiego Santiago na towarzyski mecz i weekend w luźnej atmosferze. Słońce przypiekało, dlatego rugbiści mieli na sobie koszule i przewiewne sportowe marynarki. Cieplejszych ubrań spakowali niewiele, w końcu czekał ich tylko kilkudniowy wypad. 23-letni Nando Parrado leciał z matką Eugenią i młodszą o pięć lat siostrą Susaną. Na lotnisko odwiózł ich ojciec. - Do zobaczenia w poniedziałek, przyjadę po was - rzucił na pożegnanie senior Parrado. Jak się później okazało, tego dnia po raz ostatni widział swoją rodzinę w komplecie. Fatalny błąd pilota Samolot z 40 pasażerami i pięcioosobową załogą wzbił się w powietrze kilka minut po ósmej. Tego dnia warunki w Andach nie były korzystne, z powodu ryzyka wystąpienia silnych turbulencji pilot zdecydował o lądowaniu w Mendozie, około 160 kilometrów od Santiago. Nazajutrz sytuacja nieco się poprawiła, zapadła decyzja: lecimy! Kiedy przelatywali nad Andami pilot popełnił błąd. Za wcześnie skręcił na północ i zamiast nad Curico, skierował samolot w wysokie góry, myśląc, że ma je już za sobą. Pilot obniżył lot, maszyna wpadła w turbulencje. Za oknami pojawiły się skaliste góry, gdzieniegdzie przykryte śniegiem. Dotąd ukrywały się pod grubą warstwą chmur. Z kokpitu dochodziły krzyki "pełna moc! W górę!", ale było już za późno. Samolotu nie dało się już poderwać, katastrofa z prawdopodobnej stawała się nieunikniona. Wewnątrz samolotu panowała panika. Słychać było płacz, wrzaski i głośne modlitwy. O 15:26, 13 października, samolot uderzył o jedną z gór, stracił skrzydła, ogon i z impetem osunął się w dolinę, nagle zatrzymując. 13 osób zmarło w wyniku zderzenia, 32 przeżyły. W mroźnych warunkach, w dziurawym samolocie, gdzieś w argentyńskich Andach, jakieś 120 km od Santiago. Roberto Canessa: Wyszedłem z samolotu. Wokół było cicho i spokojnie. Wydawało się, że te góry nie mają uczuć i nic je nie obchodzi to, co właśnie się stało. Byliśmy przerażeni. Trzy osoby nie dożyły poranka Rozbitkowie wyciągnęli zmarłych na zewnątrz. Canessa, student drugiego roku medycyny, próbował wraz z kolegami opatrywać rannych. Sprawdzili radio. Nie działało. Noc nadeszła szybko. Bagażami i śniegiem uszczelnili dziury w samolocie. Wtuleni jeden w drugiego starali się przetrwać noc. Trzy osoby nie dożyły następnego dnia. Nikt nie spodziewał się, że krótki lot zamieni się w koszmar, dlatego żywności na pokładzie było jak na lekarstwo. Trochę wina, likieru, do tego słodycze i suszone owoce. Kostka czekolady i łyk wina - tak wyglądał standardowy posiłek ocalonych. W tym samym czasie w Santiago grupa ratunkowa pracuje na pełnych obrotach. Trwa ustalanie trasy lotu. W okolice katastrofy leci helikopter. Przelatuje blisko, ale wrak przykryty jest śniegiem i praktycznie nie do namierzenia. Po kilku dniach kończą się skromne zapasy żywności. Głodni rozbitkowie odchodzą od zmysłów. Non stop rozmawiają o jedzeniu. Marzą o kostkach cukru i maśle orzechowym. O wszystkim, co energetyczne i prędko naładuje ich "baterie". Próbują jeść co się da, nawet ubrania i bagaże. Próbują, ale się nie da... - Chyba zjem zmarłego pilota - rzuca Nando Parrado. Kilka osób myśli podobnie, ale słowa te zostają obrócone w żart. Tydzień po wypadku umiera zaledwie 18-letnia siostra Parrado. Matka nie przeżyła "lądowania" maszyny. Chłopakowi chce się płakać, chce wyć, ale powściąga emocje. Łzy to utrata soli, a sól może utrzymać go przy życiu. Poza tym przysięga sobie, że nie zostawi ojca samego. Najtrudniejsza decyzja w życiu 21 października zmarła kolejna osoba, rozbitków jest już tylko 27. Jorge Massa, szef poszukiwań, z przykrością je odwołuje. Pasażerowie lotu z Montevideo do Santiago zostają uznani za zmarłych. We wraku, po 10 dniach od katastrofy, zapada trudna decyzja. Żeby przetrwać, będą żywić się zmarłymi. Canessa: To, co zrobiliśmy było potworne, ale zacząłem się zastanawiać, co będzie jak tutaj umrę? Niech mnie zjedzą, niech wykorzystają moje ciało, żeby się ocalić. Parę dni wcześniej w bagażach ktoś znalazł małe radio. Działało. Dotąd dodawało im otuchy, kiedy serwisy informacyjne podawały wiadomości o poszukiwaniach rozbitków. Kiedy ogłoszono koniec akcji, miejsce nadziei zajęło przerażenie. Parrado: Sami musimy się ocalić. Jesteśmy za młodzi, żeby umierać, musimy przetrwać. Patrzyłem w otaczające nas góry, wiedziałem, że muszę spróbować. Na ochotnika zgłosili się też Canessa i Antonio Vizintin. Zaczęły się przygotowania przed wymarszem śmiałków. Więcej niż zwykle odpoczywali, dostawali spore porcje ludzkiego mięsa, szykowali najcieplejsze ubrania z możliwych. 29 października zeszła lawina, tuż za nią przyszła śnieżyca. Zginęło osiem osób. Trójka śmiałków wyruszyła po ratunek Trzyosobowa ekspedycja ratunkowa, z zapasami mięsa i dodatkową odzieżą, wyruszyła 12 grudnia, dzień wcześniej po śmierci kolejnego rozbitka w obozie zostało już tylko 16 żywych dusz. Po trzech dniach wdrapali się na szczyt wysokiej góry. Liczyli na widok zielonej i zaludnionej doliny w oddali. Rzeczywistość brutalnie sprowadziła ich na ziemię. Wokół były tylko kolejne ośnieżone, ziejące bezdusznym chłodem spiczaste wzniesienia. Nando wybrał dwie góry, gdzie pokrywa śnieżna była najmniejsza. W tym kierunku postanowili pójść, nie mieli pojęcia gdzie są i gdzie idą, ale zaufali intuicji i poszli we dwóch. Wcześniej odesłali do obozu Vizintina. Grupa szła zbyt wolno, dlatego Antonio oddał kolegom zapas żywności i część ciepłego ubrania i wrócił do wraku. Zadowolony. Wiedział, że tam przeżyje, nie wiedział - jak długo. Mimo potwornego chłodu i zmęczenia maszerowali dalej. Bez specjalistycznego sprzętu pokonali kolejne szczyty i wzniesienia pokryte śniegiem i lodem. Gdzieniegdzie musieli uważać na osuwiska skalne i spadające kamienie, które bez trudu mogły rozłupać ich czaszki. Chłop z kartką, sznurkiem i kamieniem W końcu śnieg się skończył. To była granica życia i śmierci. Szansa na to, że przeżyją gwałtownie wzrosła. Oddalali się od gór, temperatura rosła, pod nogami zamiast białego puchu i śliskiego lodu zieleniła się trawa. Wkrótce zaczęły się pojawiać pierwsze ślady cywilizacji. Gdzieś leniwie pasła się krowa, porozrzucane były śmieci. Dotarli do rzeki. Szerokiej, rwącej i niebezpiecznej rzeki. Pokonanie jej wpław w stanie, w jakim się znajdowali nie wchodziło w grę. Po pewnym czasie na drugim brzegu zobaczyli chłopa na koniu. Próbowali się porozumieć, ale głośny szum rzeki skutecznie zagłuszał ich głosy. Chłop wrócił następnego dnia z kartką papieru, ołówkiem i sznurkiem. Związał całość w zgrabny pakunek i przerzucił na drugą stronę rzeki. Nando napisał kilka zdań. Wyjaśnił kim są i co się stało w Andach. Poprosił o pomoc. Chłop odczytał wiadomość i ruszył po wsparcie. Wcześniej rzucił jeszcze jedno zawiniątko: kawałek sera i chleb. Chłopem, który odnalazł Parrado i Canessę przy rzece był Sergio Catalan. Po dwóch śmiałków, którzy zaryzykowali życie wyruszając po pomoc przysłał kilku żołnierzy. Przewieźli rozbitków konno do pobliskiej wioski Los Maitenes. Wiadomość o odnalezieniu uznanych za zmarłych rugbistów szybko się rozeszła. Nie zabrakło jej również w radiu, którego słuchali we wraku samolotu pozostali Urugwajczycy. Carlitos Paez: Skakaliśmy ze szczęścia, wiedzieliśmy, że ten koszmar już się skończył, przeżyjemy! Uczesałem się, ogoliłem i byłem gotowy na ocalenie. Tymczasem w Los Maitenes zebrał się tłum reporterów. Dopytywali jak udało się im przeżyć bez jedzenia tyle czasu? Parrado i Canessa odmówili odpowiedzi na to pytanie. Bali się ich reakcji? Wstydzili swojego zachowania? Ocalenie i opowieść bohaterów Parrado tłumaczył pilotowi gdzie jest reszta rozbitków. W końcu usiadł obok niego w helikopterze i poleciał wskazać miejsce katastrofy. Skrajnie zmęczonych, cierpiących na większe i mniejsze problemy zdrowotne rugbistów przewieziono do wioski, a następnie do szpitala. Po kilku dniach wybuchła afera. Media prześcigały się w coraz mocniejszych tytułach jednoznacznie podając, że ocaleni z katastrofy to kanibale. Rugbiści postanowili wyrzucić z siebie traumę ostatnich kilkudziesięciu dni i zwołali konferencję prasową. Głos zabrał każdy z nich. Opowiedzieli jak udało im się przeżyć i dlaczego zdecydowali się zjeść mięso zmarłych. Sala słuchała ich słów w milczeniu. Bali się reakcji. Jak się okazało, niepotrzebnie. Prawdę przyjęto owacyjnie, a ocalonych uznano za bohaterów. Parrado: - Ludzie mówili jacy to byliśmy odważni, jakimi byliśmy bohaterami. To nie jest prawdą, byliśmy przerażeni. Wszystko robiliśmy tylko z jedną myślą, żeby przeżyć. A strach nas napędzał. Autor: Dariusz Jaroń