Polska Agencja Prasowa: Pandemia koronawirusa dotknęła wszystkie dziedziny życia, w tym sport. Nie odbywają się zawody, nie można normalnie trenować. Jak pan sobie z tym radzi? Dariusz Popiela: - Sportowcy nie są żadną uprzywilejowaną grupą. Musimy poddać się wszystkim wprowadzonym rygorom. Choć uprawiam sport indywidualny i na co dzień trenuję samotnie, te obostrzenia mnie dotykają. My - kajakarze górscy - potrzebujemy toru, rwącej rzeki, tam czujemy się najlepiej. Tor "Kolna" w Krakowie został zamknięty, robię więc co mogę. Wytrzymałość podtrzymuję kręcąc na rowerku stacjonarnym, ćwiczę też na trenażerze imitującym wiosłowanie. Mam też mini-siłownię w garażu, bo na przestrzeni lat nazbierałem trochę +żelastwa+. Gdy nie ma się jasnej perspektywy startów, to trudniej się zmusić do treningów... - W momencie, gdy dowiedziałem się, że odwołane zostały mistrzostwa Europy w Londynie, a przez wiele miesięcy nimi żyłem i wchodziłem już w etap bezpośredniego przygotowania, musiałem na nowo odnaleźć jakiś cel. Nie jest łatwo, bo nie wiadomo, w którą stronę się to wszystko potoczy i czy będzie druga część sezonu. Na razie są tylko wielkie znaki zapytania, ale trzeba sobie jakoś radzić. Temu mają też służyć zajęcia psychologiczne czy relaksacyjne, z których korzystam. Jak w tej chwili wygląda perspektywa pańskiego startu na igrzyskach w Tokio, które zostały przełożone na 2021 rok? - Na odwołanych mistrzostwach Europy mieliśmy walczyć o miejsce na igrzyskach dla jednego reprezentanta Polski. To było realne, bo trzeba było wyprzedzić zawodnika z Ukrainy i Irlandii. Teraz nie wiadomo, jak to się rozwinie. Jeszcze zanim zapadła decyzja o przełożeniu igrzysk na 2021 rok, Międzynarodowa Federacja Kajakowa (ICF) ogłosiła, że na igrzyska pojadą zawodnicy na podstawie rankingu. Ja jestem w nim 10. i dzięki temu Polska miała zagwarantowane jedno miejsce. Nie wiem, czy teraz te postanowienia zostaną utrzymane, czy jednak mistrzostwa Europy odbędą się w późniejszym terminie i ich wyniki będą mieć wpływ na kwalifikacje. W każdym razie nastawiam się na to, że w przyszłym roku będziemy mieć wewnętrzną rywalizację w kadrze o to, kto z nas będzie reprezentował Polskę w Tokio. Niedawno spotkało pana wielkie wyróżnienie. Został pan, wraz z profesorem Janem Grosfeldem, laureatem Nagrody im. ks. Stanisława Musiała przyznawaną za działalność na rzecz współpracy chrześcijańsko-żydowskiej i polsko-żydowskiego pojednania. Jej odbiór w auli Collegium Novum Uniwersytetu Jagiellońskiego był dla pana chyba sporym przeżyciem? - Nigdy nie spodziewałem się, że kiedyś znajdę się w tak wspaniałym gronie, bo wieloma laureatami tej nagrody inspirowałem się w swoim życiu. Już sama osoba księdza Musiała jest symbolem dialogu polsko-żydowskiego. Byłem bardzo poruszony w trakcie uroczystości, bo wysłuchałem sporo pochwał na swój temat, do czego nie jestem przyzwyczajony. Jako sportowiec czuję się zaszczycony, bo moja działalność została dostrzeżona też na innym polu. Sport przeplata się w moim życiu z historią. Gdy rozmawiam z młodzieżą o kajakarstwie, to można łatwiej przejść także do tematów związanych z upamiętnieniem ofiar Holokaustu. Skąd się wzięło pana zainteresowanie tematyką dialogu polsko-żydowskiego? - Przez kilka lat, będąc juniorem, byłem w kadrze Austrii i zawsze marzyłem o tym, aby reprezentować Polskę. Gdy wróciłem do kraju, to chciałem już startować w biało-czerwonych barwach "na maksa", a co za tym idzie wiedzieć wszystko o jego przeszłości. Odkrycie tragedii Holokaustu i jego konsekwencji, czyli tego, że w wielu miastach nie ma już nawet jednej osoby mogącej pamiętać o tych ofiarach, wzbudziła we mnie potężne poczucie wstydu. Przecież ja w wieku dwudziestu kilku lat nic o tym nie wiedziałem. Stopniowo więc zacząłem angażować się w różne akcje. To jednak mi nie wystarczało... Stąd pomysł na projekt "Ludzie nie liczby"? - Tak. Udało się uporządkować zdewastowany cmentarz żydowski w Krościenku, a także odtworzyć listę 256 ofiar hitlerowskiego mordu z 1942 roku, których nazwiska zostały następnie wyryte na pomniku. Obecnie pracujemy nad uporządkowaniem i postawieniem pomnika na cmentarzu w Czarnym Dunajcu. Często podkreśla pan swój patriotyzm. Czym on jest dla pana? - Dla mnie to coś głębszego. Pojęcie patriotyzmu w pewnych kręgach nie zawsze jest odbierane pozytywnie. Utożsamiane jest ze skrajną prawicą albo ruchami nacjonalistycznymi. Ja uważam inaczej. Każdy z nas może być patriotą na swój sposób i dla mnie dbanie o groby zapomnianych obywateli Polski jest właśnie jego wyrazem. W tym roku święta wielkanocne mają inny przebieg niż zazwyczaj. Czy w pańskiej rodzinie też tak jest? - Dla mnie to nowa sytuacja, bo nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem przez trzy tygodnie w domu. Wyczekiwałem na to z utęsknieniem, więc dobrze się w tym odnajduję. Spędzam święta w domu w Nowym Sączu z żoną i dzieciakami, bez dalszej rodziny, bo faktycznie z koronawirusem nie ma żartów. Mam nadzieję, że za rok będziemy mogli się spotkać w szerszym gronie, ale przede wszystkim w zdrowiu. Rozmawiał: Grzegorz Wojtowicz