United States Navy SEALs to jedna z najbardziej elitarnych formacji wojskowych świata - siły specjalne marynarki wojennej USA dały się poznać w setkach, często skrajnie trudnych, operacji militarnych w różnych zakątkach globu. USNS znani są też z morderczych treningów, a ich "znakiem firmowym" jest tzw. "Piekielny Tydzień" ("Hell Week"), który dla wielu kandydatów oznacza kres marzeń o dalszej karierze w szeregach oddziału. Mark Divine, emerytowany przywódca SEALs postanowił na kanwie "Hell Weeku" opracować system szkoleń przeznaczonych również dla cywilów, który ma postawić przed nimi prawdopodobnie najtrudniejsze wyzwania ich życia. Jednym z takich projektów jest 20XL Challenge - czyli ćwiczenia w bazie USNS, które trwają ponad dobę i są w stanie wycisnąć nie siódme, a może i nawet siedemnaste poty z uczestników. Pod koniec kwietnia 2023 roku w 20XL wziął udział Polak, Tomasz Brzózka. Trener fitnessu i kulturystyki z wieloletnim doświadczeniem, uczestnik licznych wyzwań militarnych, obecnie zafascynowany m.in. kwestią możliwości opóźnienia starzenia się komórek ludzkiego ciała, zgodnie ze swoim mottem ("Zegniesz, nie złamiesz") przeszedł przez unikalny trening. Zdał ten trudny egzamin i opowiedział nam o każdej jego sekundzie. "Chciałem dotknąć czegoś, co dla wielu jest abstrakcją" Paweł Czechowski: Zaliczył pan w życiu setki fizycznych wyzwań - ekstremalnych triathlonów czy biegów militarnych, a do tego od wielu lat jest pan trenerem fitnessu i kulturystyki. Nawet z takim doświadczeniem jednak 20XL Challenge to zapewne było coś wyjątkowego? Tomasz Brzózka: Planowałem tak naprawdę pojechać na inne wydarzenie, Kokoro Challenge, na które byłem już zapisany, ale z powodu wycofania się innych zawodników... po prostu zostałem przy tym wyzwaniu sam, a ponieważ w treningach Navy SEALs liczy się mocno współpraca z innymi, to w zamian zaproponowano mi właśnie 20XL, trwający od 24 do 30 godzin. Informację w tej sprawie otrzymałem będąc już w USA, ale tak czy inaczej - chciałem sprawdzić ten rodzaj treningu i w takim wydaniu. Co zmotywowało pana, aby w ogóle podejść do tematu, wybrać się na drugi koniec świata i w zasadzie po prostu doprowadzić się do granic wytrzymałości? - Chciałem spróbować, co to znaczy wejść na Mount Everest wysiłku fizycznego, podejmując się treningu, w którym... w zasadzie nawet nie wie się dokładnie, co będzie się robić. Sam jedynie zdawałem sobie sprawę, że muszę mieć świetną kondycję fizyczną, bardzo silne mięsnie i niezłomny umysł. Motywacją było też to, by dotknąć czegoś, co dla wielu ludzi jest abstrakcją - jak do tej pory nie zrobił tego np. żaden Polak. To przekroczenie różnych granic - granic ultraświadomości. Ponadto sam chciałbym robić coś podobnego w... Polsce. Może w mniejszym zakresie: wyzwania sześciogodzinne, dwunastogodzinne - nabyłem już ten know-how. Wcześniej podejmowałem się ćwiczeń militarnych w naszym kraju, Katorżnika, Grom Challenge, Biegu Morskiego Komandosa... a teraz mogłem popracować z przedstawicielami najlepszej jednostki specjalnej świata. Do takiego sprawdzianu umiejętności nie podchodzi się na pewno "z marszu". Co trzeba było zrobić, jakie były najważniejsze wymogi? - Zaaplikowałem na Kokoro, przesyłając przy tym organizatorom biogram, ankietę motywacyjną, testy medyczne - byłem prześwietlony od "A" do "Z", sprawdzali moje serce, płuca, krew. Po krótkiej wymianie wiadomości otrzymałem potwierdzenie, że mogę wziąć udział. Już po rozpoczęciu treningu w USA przeprowadzano także odpowiednie testy sprawnościowe decydujące o kontynuacji zmagań lub pożegnaniu. Należało zrobić w wyznaczonym czasie jak największą liczbę pompek, przysiadów, brzuszków, podciągnięć, przebiec milę... a zaczęliśmy po 3,5 h od startu, niektórzy już wtedy odpadli. Udział to do tego koszt opiewający na wiele tysięcy złotych. Jak rozumiem z tymi pieniędzmi to "one way ticket" - nie dasz rady, nie dostajesz zwrotu, nawet w części. - Absolutnie tak. Jeśli ktoś nie przyjrzy się temu, co musi tam - mniej więcej - przetrwać i potem nie jest w stanie przejść zdań, to cóż - sam jest sobie winien. Zasady są jasno opisane, a gdyby ktoś tam trafił "z przypadku", to nie ma szans na dotrwanie do końca. O zwrotach nawet się nie rozmawia. Co ciekawe, rozmawiałem z niektórymi uczestnikami i część z nich podchodziła do 20XL któryś raz z rzędu - bo wcześniej po prostu odpadali w trakcie. Na koniec zapraszano ich tylko do kolejnej edycji. Zrezygnować zaś chyba jest całkiem prosto? - Można zrezygnować tak naprawdę na każdym kroku, podobnie jak w "Hell Weeku". Tam uderza się w specjalny dzwon, symbolicznie, to jasny sygnał. W przypadku zadania, z jakim ja się mierzyłem, podobne rozwiązanie nie było stosowane - wystarczyło zgłosić się do któregoś z dowódców. Ja sam nawet nie zauważyłem, kiedy niektóry się wycofywali - w pewnym momencie odcinali się od reszty i tyle. Dowódcy zaś nawet zachęcają do odpuszczenia sobie - za rogiem czeka przecież kocyk i ciepła herbata... To jednak z ich metod sprawdzania naszej psychiki. "Dotarliśmy do dwóch wanien, wypełnionych po brzegi kostkami lodu" Jak zaczęła się część zasadnicza 20XL? - Spotkaliśmy się na parkingu około piątej rano, w wymaganych strojach - białej koszulce z nazwiskiem każdego uczestnika zamieszczonym na piersi i na plecach, spodniach wojskowych i butach wojskowych, z pustym plecakiem. Zaczęło się od krótkiego biegu, a potem dotarliśmy do dwóch wanien, wypełnionych po brzegi kostkami lodu. Jeszcze przed szóstą byliśmy po "kąpieli" i jak się okazało powrót do wanny był później karą za niepoprawnie wykonane ćwiczenia. Potem, do końca zmagań, już nawet przez moment nie byłem suchy. Woda towarzyszyła nam w różnej formie na każdym etapie ćwiczeń, podobnie jak krzyki dowódców, którzy chcieli nas jak najmocniej wyprowadzać z równowagi. Będąc już przemoczonymi zdarzyło nam się następnie stać w miejscu i słuchać przez kilkadziesiąt minut wykładu. Wówczas jednak zakazane było przyjmowanie trzech pozycji: z rękami założonymi na piersi, opartymi o biodra lub kolana. Potem przeszliśmy dopiero do testów sprawnościowych, o których mówiłem wcześniej. Tych o "być, albo nie być". A to dopiero był wstęp... - Potem każdy dostał worek, który następnie trzeba było samodzielnie wypełnić piaskiem - pełny ważył około 30-35 kg i aktywności z tym związane trochę potrwały. Worek trafiał następnie do plecaka, razem z pięciolitrowym baniakiem wody i... nosiliśmy to już na sobie do samego końca, niemal bez przerwy. Jednym z ciekawszych zadań było tamowanie strumienia własnymi ciałami. Należało się ustawić tak, by wszystko było absolutnie szczelne i gdy wydawało nam się, że już się udało, dowódca podchodził, stwierdzał, że gdzieś jest przeciek i trzeba było zaczynać od nowa. Oczywiście po przyjęciu kary. Nie odpuszczali jak widzę z "wymierzaniem sprawiedliwości" ani na moment. Co działo się później? - Następnie wróciliśmy do bazy, pracowaliśmy grupowo z ciężką, wielką belką, która na zawodach crossfitowych nazywana jest "robakiem". No i przyszedł czas na tzw. "Murph" - to bieg na milę, sto podciągnięć, dwieście pompek, trzysta przysiadów i kolejny bieg na taki sam dystans. Limit czasowy, jaki otrzymaliśmy, to 75 minut - w mojej grupie zdałem go tylko ja, w 36 minut, ale to przede wszystkim dlatego, że uwielbiam "Murpha" i robię go z reguły raz na dwa tygodnie. Dołączono do mnie jeszcze jednego uczestnika i już tylko we dwójkę pojechaliśmy nad Pacyfik, w stronę San Diego. Kolejne 12 godzin to multum nowych zadań, w tym np. pamięciowych - trzeba było zapamiętywać liczbę pokonanych schodów, miniętych drzew czy palących się lamp. Wchodziliśmy i wychodziliśmy z wody, tarzaliśmy się w piachu i wychodziliśmy z piachu. Przebrnęliśmy 20-kilometrowy klif, docierając do samochodu, który zabrał nas z powrotem do bazy. Odhaczyliśmy także "pocałunek delfina" - leży się wówczas nad brzegiem około 30 minut, będąc zalewanym przez fale. Po 24 godzinach od startu zaczęło się już "wyżywanie" na nas - nie wstało jeszcze słońce, a już zarzucono nas nowymi rozkazami, "zasadzkami". W jednym z poleceń trzeba było niczym snajper wycelować i rzucić kamieniem w drzewo - błąd oznaczał lodowatą kąpiel. Trzeba było się pilnować - kolega miał niezawiązany dobrze but, więc wylądował w wannie, a ja musiałem związać mu sznurówkę, zupełnie skostniałymi z zimna palcami, pod wodą. "Nigdy w podobnym stanie się nie znajdowałem" Czy miał pan jakieś chwile zwątpienia? Chciał pan rezygnować? - Miałem jeden moment krytyczny - gdy byłem już nad oceanem. Po zaliczeniu 20XL chciałem jeszcze parę dni zostać w Stanach, trochę pozwiedzać. W pewnym momencie dotarło do mnie, że mogę się zupełnie pochorować i z planów wyjdą nici - byłem przemoczony, przez naprawdę długi czas. Do tego byłem przecież sam w obcym państwie. Wówczas jednak zostałem uspokojony - w razie chorób miał reagować czynny medyk Navy SEALsów przypisany do całej akcji. "Z nim jesteś bezpieczny nawet w chorobie - bardziej, niż będąc zdrowym w samolocie, lecąc z powrotem do domu" - usłyszałem i dodało mi to otuchy. To wystarczyło. Na koniec zostało was tylko dwóch, ale na starcie lista uczestników była z pewnością znacznie szersza. Zastanawia mnie, kim byli ludzie, którzy wraz z panem stanęły do walki z własnymi barierami? - W USA mocno stawia się na łamanie własnych granic - i to jest źródło motywacji. Wśród osób, które widziałem, na pewno nie wszystkie były sportowcami - wręcz mam wrażenie, że przynajmniej dwie miały nadwagę. Te zapisane były na krótszy, sześciogodzinny trening i chyba nawet nie dotrwały do końca, natomiast postawiły przed sobą taką próbę. Może chciały zgubić wagę, może chciały podbudować się psychicznie? Ćwiczenia z Navy SEALs mogą być tu bardzo pomocne, bo oni po prostu "nie biorą jeńców". 20XL z założenia ma zaskakiwać uczestnika, co już sygnalizował pan w naszej rozmowie. Nie można być niczego pewnym, ale jednak tu zapytam - czy było coś, np. od strony organizacyjnej, co pana zdziwiło? - Nie powiedziałbym, że coś mnie bardzo zdziwiło - tematyka powiązana z 20XL nie jest mi w końcu obca. Zaskoczyło mnie nieco to, że doświadczyłem spotkania, duszy, ciała i mózgu w jednym momencie - to mieli być "współpartnerzy". Nigdy w podobnym stanie się nie znajdowałem. Ciekawe było też to, że zupełnie inaczej zacząłem myśleć o... oddechu. Wiele się mówi o tym, jaki to ważny element, ćwiczy się go w jodze, medytacji. Dla mnie tymczasem oddech stał się po kilkunastu godzinach ćwiczeń jedyną drogą do ogrzania się, uspokojenia. Tyle lat trenuje, a dopiero wówczas doceniłem w pełni jego rolę. Czy po tych wszystkich trudach rozważa pan już jakieś następne wyzwania? - Na razie nic podobnego nie przychodzi mi na myśl. Nie jestem też raczej człowiekiem, który po wejściu na Mount Everest chce jeszcze postawić na nim drabinę i wspiąć się jeszcze wyżej. Dostałem informację zwrotną od swojego organizmu i wiem, że mógłbym poddawać się takim obciążeniom jeszcze dłużej, przerwać to mogłoby tylko np. zranienie. Trudno jest mi na razie wymyśleć coś bardziej wymagającego. Czy można powiedzieć, że 20XL był dla pana jakimś mentalnym kamieniem milowym? Momentem w którym poznał się pan lepiej, dogłębniej? - Każdy może lepiej poznać samego siebie w tak naprawdę dowolnym treningu - bo wszystkie są "feedbackiem" w temacie tego, jakim się jest człowiekiem. Ja sam na zawodach przełamuję się co chwilę, ale silna wola i charakter to coś, co należy wykuwać nieustannie, niczym w skale, do końca życia. To wszystko to tak naprawdę rozmowa z samym sobą i kwestia tego, co zrobi się z pozyskanymi informacjami. Natomiast 20XL pokazało mi faktycznie, że mogę naprawdę dużo. Warto tu nadmienić jedną rzecz. Od pewnego czasu w fitnessie istnieją trendy związane ze zwracaniem uwagi na powstrzymywanie starzenia się komórek ludzkiego ciała. Metody tutaj są różne - głodówki, ekspozycja organizmu na wyraźne ciepło lub zimno, kontrola oddechu, trening siłowy czy wielobodźcowy, ćwiczenie pamięci... Komórki są wtedy w trybie "stand-by", w trybie oczekiwania na działanie. Ja z tymi wszystkimi obszarami zmierzyłem się niedawno na treningu z Navy SEALs. Istotny jest też "dyskomfort kontrolowany", wystawianie się na odpowiednie impulsy - np. osoba, która nie przepada za zimnem może wziąć lodowaty prysznic. Tego typu rzeczy prowadzą do wytwarzania się odpowiednich hormonów, a ponadto przygotowują nas do trudnych życiowych sytuacji, pozwalają przezwyciężać stres. Każdemu polecam zastanowić się nad znalezieniem własnego "dyskomfortu kontrolowanego". Od tego zaczyna się trening elitarnych SEALs - ale wszyscy mogą na czymś takim skorzystać.