Krzysztof Bienkiewicz, Interia: Gdyby mógł pan wybrać sport, który najbardziej chciałby pan uprawiać, to która byłaby to dyscyplina? Artur Barciś: Myślę, że tenis. Uwielbiam go oglądać. Co powoduje, że akurat ta dyscyplina sportu do pana trafia? Trzeba niewiarygodnie wysokich umiejętności, żeby trafiać w tę piłkę i żeby ona spadła dokładnie tam, gdzie chce się ją posłać. A ja jestem zawsze zachwycony niezwykłymi umiejętnościami ludzi i to nie tylko w sporcie, ale w aktorstwie czy innej działalności, jak np. taniec. Wiem, że w takie umiejętności zawsze jest włożona ogromna praca i ja tę pracę szanuję, więc pewnie dlatego tenis. Ale obecnie również dlatego, że ja jestem kibicem patriotą. Kibicuję tam, gdzie rywalizują Polacy i wtedy to wyzwala we mnie dodatkowe emocje. Obojętnie jaka byłaby to dyscyplina? Może poza boksem, bo jakoś nie lubię, kiedy ludzie się biją. Chociaż jeżeli Polak walczyłby o tytuł, to pewnie bym oglądał, ale trochę musiałbym się do tego zmusić. Natomiast tam, gdzie są Polacy i grają świetnie na forum świata, wtedy to wyzwala we mnie dodatkowe emocje. Jestem wtedy dumny z Polaka, czy Polki, którzy wobec całego świata są najlepsi albo przynajmniej równie dobrzy jak inni. To jest coś co determinuje fakt, że siadam przed telewizorem albo jadę na stadion i oglądam mecz. Jakie były sportowe momenty, w których poczuł pan szczególne wzruszenie? Oj, było ich dużo, ponieważ ja jestem wrażliwym człowiekiem i często się wzruszam. Pamiętam jak Anita Włodarczyk zdobywała złoty medal na olimpiadzie czy kiedy siatkarze zdobywali mistrzostwo świata. Ryczałem wtedy jak bóbr. Czy reaguje pan tak emocjonalnie również w przestrzeni publicznej? W przestrzeni publicznej chyba nie, ale ja obecnie rzadko bywam na wydarzeniach sportowych, ponieważ zwyczajnie nie mam czasu. Byłem na meczu Polska - Grecja na otwarcie mistrzostw Europy w 2012 roku, choć tam nie było co świętować, ponieważ zremisowaliśmy. "To jest rodzaj katharsis" Też byłem na tym meczu i faktycznie, sam wynik mało ekscytujący, ale emocji towarzyszących chwili, w której Robert Lewandowski strzelił pierwszego gola i wyszliśmy na prowadzenie, nie zapomnę do końca życia. Rozumiem to, ponieważ to robi wielkie wrażenie, szczególnie kiedy na stadionie jest 60 tysięcy ludzi i robi się ogromna wrzawa. To jest pierwotne, naturalne i wspaniałe. To jest to, co w sporcie kocham najbardziej, czyli emocje. Emocje, których ja nie kontroluję, dlatego, że ja je zazwyczaj gram. Mój zawód jest oparty na emocjach, z tym że jestem profesjonalistą, więc kontroluję te emocje. Potrafię bardzo, ale to bardzo się zdenerwować 50 razy z rzędu i za każdym razem zrobić to w taki sam sposób, ponieważ mam nad tym kontrolę. Natomiast jeżeli denerwuję się oglądając np. mecz piłki nożnej czy siatkówki, to ja tych emocji w ogóle nie kontroluję, używam brzydkich słów i w ogóle puszczam całą kontrolę nad emocjami. To jest wspaniałe. Dlatego też płaczę w trakcie oglądania, bo uruchamiam te niekontrolowane emocje i one mnie oczyszczają. To jest rodzaj katharsis. Po emocjonalnym meczu czuję się, jakbym wziął cudowny prysznic. Każdy fan sportu pewnie doświadczył tego w swoim życiu, ale czy my w tym kibicowaniu nie jesteśmy czasem groteskowi? Nakładamy blokady informacyjne nt. wyniku na rodzinę czy znajomych, wymykamy się do ubikacji chcąc choćby na moment podejrzeć ważny mecz. Czy pan również miewa takie sytuacje i zagląda może na transmisję w trakcie przerwy w spektaklu? Tak było, ale teraz już tego nie robię, bo to jednak wpływa na mój stan psychiczny na scenie. Poza tym ja lubię doświadczać wydarzenia sportowego w całości, a obecne czasy nam to umożliwiają, nawet jeśli nie zobaczy się transmisji na żywo. Wszystko teraz można sobie nagrać czy odtworzyć, a jedyną rzeczą, na jaką trzeba zwracać uwagę jest to, aby nie dowiedzieć się, jaki był wynik. W teatrze rzeczywiście wszyscy wiedzą, że nie wolno mi powiedzieć jaki padł rezultat, bo ja się obrażę do końca życia, gdyby ktoś to zrobił i zabrał mi te emocje. Jak wracam po spektaklu do domu, polska reprezentacja grała na Stadionie Narodowym, a ja nie znam wyniku, to jadę dookoła Warszawy, żeby nie widzieć ludzi na przystankach, ponieważ po ich twarzach, czy to smutnych czy wesołych, mógłbym się domyślić, jaki był wynik. Dopiero jak przyjeżdżam do domu to siadam i oglądam tak, jakby to było na żywo. Żona się ze mnie śmieje, bo oczywiście już zna wynik i dla niej to jest zabawne, jak ja reaguję po fakcie. Trzeba więc uważać, żeby nie poznać rezultatu, ale czasem ma się też pecha. Pamiętam jeden mecz Agnieszki Radwańskiej. Spotkanie zakończyło się przed tym, jak wyszedłem z teatru. Wsiadłem do samochodu, włączyłem silnik i zanim zdążyłem przekręcić gałkę głośności uruchomiło się radio, a ja usłyszałem "Agnieszka Radwańska wygrała mecz". Jeśli zdarzy się tak, że pozna pan wynik, to i tak ogląda pan nagrany mecz? Tak, ponieważ pomimo tego, że nie ma już tych emocji, to jednak chcę wiedzieć jak to wszystko się stało, jak mecz się ułożył albo jeśli to jest na przykład tenis, to w jakim stosunku setów. Powiedział pan kiedyś, że jedynym sportem, jaki pan uprawia, jest aktorstwo. Co to dla pana znaczy i jak się objawia? Nie uprawiałem regularnie sportu, bo nie miałem na to czasu. W pewnym momencie życia każdy z nas ukierunkowuje się w jakąś stronę i ja skierowałem się w stronę aktorstwa, zaś tam sport był obecny. Na studiach miałem zajęcia z akrobatyki, jeździłem konno i na nartach. Ćwiczyliśmy też szermierkę. Oczywiście to są zajęcia uczące pewnych umiejętności, które są przydatne w tym zawodzie, a nie sport wyczynowy, ale aktorstwo i sport mają ze sobą wiele wspólnego. Trzeba sporo umieć i to w różnych dziedzinach, gdyż gramy różne postaci. Trzeba być sprawnym fizycznie i mieć kondycję. Jeżeli ktoś jest chorowity albo skłonny do wypadków lub kontuzji, to do roli wezmą kogoś innego. Koszty produkcyjne są często bardzo duże i nie można ryzykować, więc bierze się tego aktora, który nie choruje i jest sprawny. Czy jest inna dziedzina życia, oprócz sportu, która daje panu niekontrolowane emocje? Tak, to są przeżycia artystyczne czy koncerty, w których biorę udział jako widz. Pamiętam jak bawiłem się na koncercie Michaela Jacksona na Bemowie. Wprawdzie początkowo nie za dużo widziałem, ale na szczęście mój przyjaciel Mateusz Borek wziął mnie na barana i było lepiej. Ten Mateusz Borek? Tak, Mateusz jest takim moim przyszywanym synem. Znam go od czasu, kiedy miał pół roku. Przyjaźniłem się z jego rodzicami. Jak się państwo poznali? Pan pochodzi spod Częstochowy, a Mateusz z Dębicy. Poznaliśmy się na konkursie poezji współczesnej imienia Juliana Przybosia w Rzeszowie. Janusz Borek, czyli ojciec Mateusza, też brał udział w konkursach recytatorskich. Zaprzyjaźniliśmy się, odwiedzaliśmy się, ja jeździłem do nich do Dębicy i pamiętam, kiedy urodził się Mateusz. A propos pochodzenia - co wychowanie na wsi dało panu w dorosłym życiu? Myślę, że napęd do tego, żeby dorównać miastowym. Ja byłem niedouczony, chodziłem do marnego liceum. Miałem bardzo ograniczony dostęp do wszystkich rzeczy, które były potrzebne dla przyszłego aktora czy w ogóle człowieka kultury. Wychowałem się w biednej rodzinie kolejarskiej. Nie było nas stać na to, żeby pojechać do Warszawy, a do teatru to już w ogóle nie było mowy. Okazją na to były tylko wycieczki szkolne. Na jednym z takich wyjazdów, na scenie Teatru Narodowego zobaczyłem Wojciecha Pszoniaka w "Rewizorze" Gogola i wtedy poczułem, że właśnie tak chcę grać, chociaż Wojciech Pszoniak był wtedy zupełnie nieznanym aktorem. A wracając do odpowiedzi, ta potrzeba dowiedzenia się i nauczenia wszystkiego była we mnie ogromna. Mam taką obserwację, że w przypadku wielu osób, które osiągnęły sukces, obojętnie w jakiej dziedzinie życia, motywacją do działania często był właśnie brak czegoś. Czy to pieniędzy, czy wiedzy czy może poczucia wartości. Czy pan miał podobne odczucia? Dokładnie tak. Chęć zdobycia wiedzy to był motor mojego działania, ale to też jest kwestia charakteru. Ja taki byłem od zawsze. Już jako dziecko chciałem się nauczyć wszystkiego. Wychowywałem się z dwoma braćmi, ale oni niekoniecznie mieli takie potrzeby. No i tylko mnie udało się pójść dalej. Pomimo urodzenia się we wsi pod Częstochową ja chciałem sięgać szczytów. Chciałem zostać aktorem, ale nie aktorem anonimowym. Ja zawsze chciałem być sławnym aktorem. Już w szkole rozpoznałem, że jestem inny, niż moi koledzy. I że kiedy wychodzę na scenę i mówię wiersz, którego wszyscy nauczyli się po prostu na pamięć, ponieważ pani kazała, to ja recytując ten wiersz rozumiałem, co mówię. Na różnych akademiach byłem wyznaczany do mówienia wierszy i tam zauważyłem, że kiedy ja recytuję, to wszyscy milkną i mnie słuchają. A potem biją brawo. Pokochałem ten dźwięk. (śmiech) Potrzeba aplauzu Jak rozumiem człowiek wtedy rośnie. Zaczyna coś więcej znaczyć. Ja byłem strasznie zakompleksiony. Byłem bardzo mały, drobny, chorowity, taki byle jaki. I tak się czułem. Ale kiedy wychodziłem na scenę, już nie byłem nijaki. Czułem, że na scenie jestem ważny. A że scena jest miejscem pracy aktora, to wiedziałem, że to jest droga dla mnie. Wiele osób chce być aktorami, ale czy każdy już od młodości ma pragnienie bycia znanym aktorem? Każdy chce być znanym aktorem, tylko nie wypada się do tego przyznawać. W aktorstwo wpisana jest potrzeba aplauzu, potrzeba tej nagrody w postaci widzów i to jeszcze widzów, którym podoba się to, co robimy. A jeżeli się podoba i tych widzów jest dużo, to siłą rzeczy człowiek robi się bardziej znany, nawet w mniejszym środowisku, w teatrze gdzieś na prowincji. Taki aktor jest lubiany, podziwiany, a jeżeli jest bardzo dobry, to na pewno pójdzie dalej i sięgnie jeszcze wyżej. A jaki wpływ reakcje publiczności mają na aktora ego? A z tym bywa problem. Tu trzeba nad sobą popracować, bo bardzo często zdarza się tak, że aktor, szczególnie kiedy jest młody i przystojny, dostanie rolę w filmie czy w serialu i nagle wszyscy go kochają, a dziewczyny latają po autografy czy zdjęcia. To może przewrócić w głowie, jeśli nie ma się świadomości, że to jest tylko pewien etap i że tak naprawdę nie o to chodzi. To nie jest cel. Kiedy ja reżyseruję jakąś komedię, to zawsze powtarzam moim aktorom, że my nie robimy tego po to, żeby ludzie się śmiali. Naszym celem jest jak najlepiej zagrać tę komedię, a naturalną konsekwencją tej gry będzie śmiech. Trzeba więc mieć świadomość, że sukces czy popularność to może być chwila i jeżeli chce się to utrwalić, to nie można sobie powiedzieć, że ja już jestem wspaniały. Aktorstwo jest zawodem, którego człowiek uczy się całe życie. Nigdy nie można przestać i uznać, że już wszystko umiem. Każda rola jest inna, każda wymaga kreacji. Prawdziwe aktorstwo, to najbardziej szlachetne, jest kreacją, czyli stworzeniem z całej masy różnych elementów postaci, która nie jest mną, która jest nie człowiekiem nawet częściowo do mnie podobnym, bo ma inny charakter i odmienne sposoby zachowania. Dobra kreacja aktorska to taka, w której widz po chwili zapomina, że to jest Artur Barciś, a wierzy, że to jest i tu przepraszam, że nieskromnie powiem, Arkadiusz Czerepach. To jest prawdziwa frajda w aktorstwie. A jeżeli się tylko powiela cały czas w kółko to samo, tak jak to często ma miejsce np. w telenowelach, to może i jest aktorstwo, tylko nie to najbardziej szlachetne. Sam pan o sobie mówi, że jest bardzo wrażliwym człowiekiem i ta cecha jest oczywiście bardzo cenna, zarówno w życiu, jak i w aktorstwie, ale jednocześnie potrafi być obciążeniem. Jak pan funkcjonuje ze swoją wrażliwością? Zależy o której wrażliwości mówimy. Ja mam wrażliwość np. na to co widzę. Wzruszają mnie ptaki, które dokarmiam, wiewiórki, które je przeganiają, bo one tam dosłownie walczą ze sobą o ziarnka słonecznika. Wzrusza mnie ten kwiatek stojący na stole, który przywiozłem z Holandii. Wtedy był tylko brzydką cebulą, a teraz jest czymś tak pięknym. Ale wzruszam się też, kiedy Robert Lewandowski strzela gola czy gdy Iga Świątek wygrywa kolejny mecz. To są rzeczy, które mnie wzruszają, ale istnieje inny rodzaj wzruszenia, czyli rodzaj empatii w stosunku do ludzi, którzy potrzebują pomocy lub którym w życiu coś się stało. Ja mam w sobie poczucie długu wobec takich osób. Aż tak? Tak, ponieważ w życiu trzeba mieć szczęście. Ja zawsze powtarzam, że aby w moim zawodzie odnieść sukces, to muszą się spotkać trzy elementy. Talent czy dar, którego nie można się nauczyć. Warsztat, czyli zestaw umiejętności, których nauczyć się można i zbieg okoliczności, który powoduje, że to akurat ja dostałem tę rolę, a ona zaś spowodowała, że stałem się uznanym aktorem. Tak było np. w przypadku "Dekalogu". Krzysztof Kieślowski, spóźnił się na pociąg do Łodzi. Czekając na następny, w hali dworcowej dla zabicia czasu obejrzał fragment filmu "Odlot", w którym grałem główną rolę. Gdyby to się nie stało, gdyby Krzysztof przybył na czas, to pewnie bym nie zagrał w Dekalogu, a ten film był przełomem w historii kina. Tak więc trochę tego szczęścia w życiu trzeba mieć i ja to szczęście miałem. W to wszystko na pewno była też włożona praca. Tak, moi znajomi mówią mi, że ciężko na to pracowałem, ale jednak te zbiegi okoliczności nastąpiły w moim życiu, a innym się nie udało. Też bardzo ciężko pracowali, ale nie osiągnęli sukcesu jako aktorzy. Z kolei innym ludziom przydarzyło się w życiu coś, czemu wcale nie są winni, ale już nie mogą robić tego, co by chcieli, ponieważ np. jeżdżą na wózku. To zawsze wyzwala we mnie empatyczne emocje i jeśli mogę coś zrobić, choćby poprzez umieszczenie informacji o zbiórce pieniędzy na czyjeś leczenie na moim profilu w mediach społecznościowych, to robię to. Tak naprawdę mnie to niewiele kosztuje. Czasem słyszę od kolegów pytania dlaczego to robię, że ludzie nie chcą takich rzeczy oglądać i że nie będę miał przez to followersów. No to nie będę miał. (śmiech) Ale te parę złotych, które dzięki temu wpadnie, a ja też zawsze coś wpłacam, może dać komuś coś dobrego. Dlatego biorę również udział w kampaniach prozdrowotnych. Zostałem nawet nagrodzony ambasadorem zdrowia przez lekarzy [Nagroda specjalna Ambasadora Zdrowia w konkursie "Sukces Roku w Ochronie Zdrowia 2023 - Liderzy Medycyny" - red.]. Robię to z potrzeby i dzięki temu mogę moją popularność do czegoś wykorzystać. Ona może być przydatna do nakłaniania ludzi do tego, żeby się badali, żeby zrobili np. morfologię krwi. To jest takie proste. Na tym badaniu może wyjść coś, co jeszcze można wyleczyć, a jak zaczną się pojawiać objawy, to może być już za późno.