Wicemistrzyni olimpijska wraz z Jolantą Ogar w klasie 470 wraca do ogromnie stresującego zamieszania podczas regat olimpijskich, gdy Polki po proteście Francuzek wcale nie były pewne, czy staną na podium. Opowiada o tym, czy po tym wielkim sukcesie jest rozpoznawalna. Absolwentka Wydziału Budownictwa Zachodniopomorskiego Uniwersytetu Technologicznego, inżynier budownictwa, mówi też, co daje jej wiedza inżynieryjna w takim sporcie jak żeglarstwo. Olgierd Kwiatkowski, Interia: Co robi żeglarz zimą? Czy ma czas na odpoczynek, świętowanie? Agnieszka Skrzypulec, srebrna medalistka olimpijska z Tokio w klasie 470 wraz z Jolantą Ogar: Przez to, że nabawiłam się kontuzji po powrocie z igrzysk olimpijskich, pierwszy raz od dawna, a może w ogóle pierwszy raz aktywnie, uczestniczyłam w przygotowaniach do świąt. W tym roku siedziałam w domu. Normalnie dla żeglarzy listopad i grudzień są miesiącami, w których wracają z powrotem na wodę. Zazwyczaj trenujemy na południu Europy i do domu zjeżdżamy dopiero na Wigilię. Co to za kontuzja? - Zerwałam ścięgno w kciuku. Musiałam poddać się operacji ręki. Ścięgno musiało zostać zrekonstruowane. Przechodzę rehabilitację. Mam nadzieję, że w marcu będę mogła zacząć treningi na wodzie. Jaki jest dla pani najważniejszy cel na nadchodzący sezon? - Przede mną i Jolą (Ogar - przyp. ok) spore wyzwanie. Musimy zmienić łódkę. Pierwszym testem będą mistrzostwa Europy na początku lipca, a później mistrzostwa świata, które będą pierwszą kwalifikacją olimpijską. Nie chcemy zakładać wielkich ambitnych planów. Pierwszy rok w nowej konkurencji to nauka techniki i opanowanie sprzętu. Na pewno będziemy chciały podejść do startów spokojnie, a dopiero w następnym roku przystąpić do walki o kwalifikacje. Dlaczego podjęłyście panie decyzje o zmianie łódki? - W programie igrzysk olimpijskich klasa 470, w której zdobyłyśmy medal pozostaje, ale tylko jako konkurencja mikst. Pozostanie w tej klasie oznaczałoby rozbicie naszego duetu i stworzenie nowej załogi z dużo młodszymi partnerami. Stwierdziłyśmy, że wolimy zostać razem i nauczyć się nowej łódki niż tworzyć dwie osobne załogi i do tego rywalizować między sobą. I wybrałyście... - Klasę 49er FX. W tej chwili to jedyna olimpijska klasa dla kobiecych załóg, czyli dla nas oczywisty wybór. Różni się tym od 470, że jest trochę szybsza. Przede mną sporo nauki. Będę musiała przyswoić sobie nowe umiejętności technicznie, jak przeskakiwać z jednej strony na drugą, wpinać się w trapez i wyskakiwać za łódkę. Mam nadzieję, że Jola mi w tym pomoże. Wzrosły również wymagania fizyczne? - Klasa 49er jest trudniejsza dla załogantów, bo on musi bardziej ciągnąć liny. W klasie 470 te role były podzielone pół na pół. Aczkolwiek w klasie 470 technika żeglowania tak poszła do przodu, że można było zaobserwować jak załogant wisząc na rękach musiał całym swoim ciałem rozkołysać łódkę, żeby płynęła szybciej. To też jest bardzo obciążające fizycznie. Podobają się pani zmiany w programie olimpijskim? - W wielu sportach pojawiają się konkurencje mieszane - w lekkiej atletyce, pływaniu. Żeglarstwo również podąża tą drogą. Dla żeglarzy to jest trudne. My jako załoga jesteśmy ze sobą zespoleni. Nie możemy trenować osobno w różnych klubach i tylko na czas startu sparować ze sobą. Musimy cały czas trenować tą załogą, którą startujemy, bo musimy być idealnie zgrani. Tworzymy jeden organizm. Ponadto pływanie w mikście tworzy problemy logistyczne. Do tej pory z Jolą mogliśmy spokojnie dzielić pokój, czasami ze względów ekonomicznych, musiałyśmy spać w jednym wielkim łóżku. W przypadku mikstów nie wyobrażam sobie takiej sytuacji. To jest trudne dla nas jako żeglarzy i dla partnerów, którzy zostają w domu. Nagle się by okazało, że więcej czasu spędzamy z załogantem niż z partnerem życiowym. To są realne, życiowe problemy. Nie jestem za tym. Podobał mi się formuła w klasie 470, że była jedna łódka, w której mogli pływać i mężczyźni i kobiety. I tak naprawdę mogliśmy rywalizować ze sobą. Na treningach ścigaliśmy się z mężczyznami i to było fajne. Mogliśmy podnosić swój poziom. Nie występowały też wspomniane problemy logistyczne. Zdarzało się, że wygrywałyście z mężczyznami? - Na treningach często miałyśmy takie wyścigi. Kobiety mają największe szanse przy słabszym wietrze, aczkolwiek my przed igrzyskami olimpijskimi miałyśmy taką formę, że wygrywałyśmy z mężczyznami i to późniejszymi medalistami olimpijskimi przy silnym wietrze. To sprawia wiele satysfakcji. Na igrzyskach olimpijskich medal zdobyłyście z wielkimi przygodami. Była nawet obawa, że go stracicie? Jak to wyglądało z pani perspektywy? - Po przekroczeniu mety wyścigu medalowego byłyśmy pełne euforii. Cieszyłyśmy się ze zdobytego medalu. Punkty wskazywały, że przeskoczymy Francuzki i będziemy miały srebrny medal. Wracając do portu, celebrowałyśmy swoją radość. W porcie widziałyśmy naszą ekipę, która machała flagami i już świętowała. W tym momencie podpłynęła do nas motorówka jury. Dostałyśmy od nich informacje, że mamy się nigdzie nie oddalać, ponieważ na brzegu mamy protest. I tyle. Odpłynęli. Bardzo się zdenerwowałyście? - Spojrzałyśmy na siebie z pytaniem, co myśmy zrobiły? Przecież wszystkie formalności wypełniłyśmy. O odpowiedniej godzinie byłyśmy przy łódce, o odpowiedniej godzinie pobrałyśmy GPS, przeszliśmy tak jak trzeba przez strefę dla mediów. Wyszłyśmy na brzeg i zamiast świętować pytałam swojej ekipy, prezesa, co dalej? Czy mam medal srebrny, brązowy, czy w ogóle nie mam medalu? W międzyczasie trzeba się było uśmiechać do zdjęć, bo nikt na brzegu nie wiedział, co się dzieje. Cała sytuacja odebrała nam największą radość, takie chwile, których się drugi raz nie przeżyje. Zamiast radości przeżywałyśmy stres. Członkowie ekipy wyciągnęli telefony i szukali informacji, co to jest za protest. Pojawiła się w końcu informacja, że to protest Francuzek wobec Brytyjek o "team racing". Nie miałyśmy pojęcia o co chodzi. Przypomniałam sobie tylko, że gdy byłyśmy na brzegu, chciałyśmy pogratulować Brytyjkom, które zdobyły złoto, ale one zaczęły nas odpychać i widziałam, że są zalane łzami. To nie były łzy radości. Zorientowaliśmy się później, o co chodzi. Poczuliśmy się oszukane, posądzane niesłusznie o dogadywanie się z Brytyjkami. Sytuacja była tym bardziej dziwna, że Francuzki były waszymi sparingpartnerkami podczas przygotowań do igrzysk olimpijskich. - Jeżeli więc ktoś mógł nas o cokolwiek posądzać, to o to, że mogliśmy się porozumieć z Francuzkami, a nie z Brytyjkami. Kiedy dokładnie wiedziałyście już, że macie medal? - Protest był rozpatrywany za zamkniętymi drzwiami. Musiałam czekać pod drzwiami. W pomieszczeniu były Francuzki i Brytyjki. Sędziowie analizowali zapis video i nagrania z naszych mikrofonów. Po pół godzinie sędzia wyszedł i poinformował, że nie widzi naszego złej intencji. Protest został uchylony, mogłyśmy się cieszyć. Ale to już nie była taka sama radość. Czy w żeglarstwie często dochodzi do takich sytuacji? - Bardzo rzadko. Wyścig medalowy sędziowany jest bardzo dokładnie, przygląda się mu ośmiu sędziów, na trasie pływają cztery motorówki. Wszystko po to, żeby jak najszybciej wyłapywać wszelkie naruszenie przepisów i by od razu było wiadomo, jaka jest kolejność na mecie. Gdyby sędziowie zobaczyli, że regaty odbyły się nie w duchu fair play, powinni podjąć decyzje na wodzie, natychmiast. Przyjaźnicie się jeszcze z z Francuzkami? - Po tygodniu napisały wiadomość, że gratulują nam medalu i akceptują werdykt, a na następnych regatach pójdziemy na kolacje. Niepotrzebne były te emocje, niesmak pozostał, ale sprawa jest już za nami. Co znaczy dla pani ten medal olimpijski? - Piękne zwieńczenie długiej i czasami trudnej historii. Każdy z nas daje z siebie wszystko, musi pokonywać wiele przeszkód, ale nikt nie ma gwarancji, że jego trud i ciężka praca zostaną nagrodzone. Bardzo się cieszę, że jestem jedną z tych osób, które zebrało owoce ciężkiej pracy, że z Jolą trafiłyśmy idealnie z formą. Byłyśmy bardzo dobrze przygotowane do igrzysk psychicznie i mogłyśmy w stu procentach wykorzystać nasze umiejętności. Co to były za trudne historie? - Kilka razy myślałam, że to będzie koniec mojej kariery. Nie miałam widoków, żeby pływać z inną załogantką. W ostatnim roku przed igrzyskami miałam kontuzję i nie wiedziałam, czy wrócę do formy fizycznej. Na igrzyskach jednak wszystko zagrało. To były pierwsze igrzyska, w których cieszyłam się samym startem. Byłam zestresowana, bo to impreza, która zawsze rodzi stres, ale miałam dużo więcej frajdy niż w Londynie i Rio de Janeiro. Co daje pani ten sukces w Tokio teraz w codziennym życiu? - Moje życie za bardzo się nie zmieniło. Oprócz tego, że o żeglarstwie słyszy się raz na cztery lata, przy okazji igrzysk, to my na wodzie jesteśmy pozasłaniane. Mamy czapki z daszkiem, okulary, kibice nie wiedzą jak wyglądają nasze twarze. Spotykam się z sytuacjami, w których dopiero kiedy przedstawię się z nazwiska, ktoś skojarzy, że jestem medalistką olimpijską. Raczej pozostałam osobą anonimową. Z wykształcenia jest pani inżynierem budownictwa. Co pani daje ta wiedza w żeglarstwie? - Łatwość wyobrażania sobie jak działa łódka, jak i jakie siły działają na sprzęt, przez co łatwiej później mi trymować żagle (nadanie odpowiedniego kształtu żaglom - przyp.). Mieliśmy na przykład cykl szkolenia na temat wpływów prądów morskich na prędkość łódki. Tylko dlatego, że występuje prąd morski zmienia się siła wiatru na żaglu. Łatwo mi to wszystko zrozumieć, wyobrazić sobie, bo na studiach inżynieryjnych operacja na wektorach jest naszym chlebem powszednim. Posiadłam też wiedzę na temat wytrzymałości materiałów. Często mówiłam trenerowi, w jakiej odległości powinny być przewiercone dziury w maszcie, żeby materiał się nie osłabił i nie złamał. Wypracowaliśmy również powtarzalny system pomiaru masztów i w tym pomogli mi wykładowcy z mojej uczelni Zachodniopomorskiego Uniwersytetu Technologicznego w Szczecinie. A myśli pani o tym, żeby wykorzystać tę wiedzę w życiu, po zakończeniu kariery? - Wybrałam taki kierunek, żeby mieć w życiu plan B. Z jednej strony poświęcałam się dla sportu, a z drugiej wiedziałam, że ta kariera nie może trwać wiecznie, że nic nie daje mi gwarancji, że ją zakończę medalem olimpijskim. Chciałam mieć zawód. Nadal szukam tej drogi w życiu, bo nie składam broni. Będziemy dalej z Jolą żeglować, ale czas zakończenia kariery zbliża się wielkimi krokami. Zaczynam myśleć o tym, co robić w życiu, czy iść w stronę budownictwa, czy połączyć dotychczasowe doświadczenie, wiedzę i umiejętności analityczne, by konstruować łódki. Ale na razie wyzwaniem są igrzyska w Paryżu. Rozmawiał Olgierd Kwiatkowski