Przez kilka miesięcy nie można było pana spotkać na pomoście, tylko na imprezach promocyjnych, galach, tam, gdzie bywają celebryci, a nie ludzie wylewający litry potu podczas treningu. Adrian Zieliński: Rzeczywiście potrzebowałem odpoczynku i przez kilka miesięcy leniuchowałem. W tym czasie miałem wiele bardzo ciekawych spotkań, byłem zapraszany tam, gdzie chciano się dowiedzieć, jak "smakuje" olimpijskie złoto. Sporo czasu spędziłem z dala od domu, ale nie żałuję. Poznałem ciekawych ludzi, mam także nadzieję, że pasją uprawiania mojej dyscypliny zaraziłem młodych ludzi. Ale nie tylko "balowałem", dbałem także o zdrowie, w klinice w Łodzi przeszedłem m.in. przeszczep komórek macierzystych. Czy pańskie problemy zdrowotne już się definitywnie zakończyły? - Chyba tak, od początku roku wróciłem do treningu i jest OK. Czasami jeszcze trochę bolą stawy i nie tylko, ale lekarze zapewniają mnie, że... musi boleć po tak długiej przerwie. Mam zrobione szczegółowe badania, wyniki są dobre, nie ma stanów zapalnych. Ja chciałbym wrócić do formy sprzed Londynu natychmiast, ale lekarze mówią, że to musi potrwać. Jest pan niecierpliwy? - Trochę na pewno. Muszę się przyzwyczaić do świadomości, że do pełnej dyspozycji trzeba wracać małymi kroczkami, bez nadmiernego wysiłku, by nie przedobrzyć. Pośpiech może się skończyć ponowną kontuzją. A ja, choć jestem jeszcze stosunkowo młody, już swoje przeżyłem. Dźwiganie jest sportem wymagającym ogromnego wysiłku, którego nawet perfekcyjnie wytrenowany organizm kiedyś nie zniesie. To oznacza koniec kariery, a ja jeszcze chcę powalczyć o medale i tytuły dla Polski. W kwietniu w Albanii odbędą się mistrzostwa Europy, a w październiku w Warszawie - globu. W 2010 roku zdobył pan tytuł najlepszego na świecie w kategorii 85 kg, rok później w Paryżu był medal brązowy. - Jeszcze w ubiegłym roku zapadła decyzja, że wystartuję tylko w mistrzostwach świata. Do kontynentalnych nie zdążę się przygotować, a jechać bez formy i wrócić bez medalu nie ma sensu. Najważniejszy będzie start w Warszawie. Wiadomo, fajnie by było... na własnej ziemi, u siebie, stanąć na podium. To mój główny cel. Ale oczywiście czeka mnie także rywalizacja w zawodach ligowych i mistrzostwach kraju. Od początku kariery jest pan zawodnikiem Tarpana Mrocza, który ostatnio przeżywa poważne problemy finansowe. Mistrz olimpijski z Londynu zrezygnował z klubowego stypendium, aby było więcej środków na szkolenie młodzieży... - Czuję się przez lokalne władze zwyczajnie wykorzystany. Chciały mieć za darmo olimpijczyka, a nawet dwóch, a do tego złoty medal. Kiedy byłem potrzebny do promocji regionu, gdy się można było braćmi Zielińskimi pochwalić, funduszy na klub nie brakowało. Tym bardziej, że Tarpan nigdy nie był poważnym obciążeniem dla budżetu gminy, dotychczasowe dotacje nam całkowicie wystarczały. Teraz je znacznie obniżono. Radni chyba nie pamiętają lub nie chcą pamiętać, że ciężary to u nas dyscyplina wiodąca, przyciągająca młodzież. Zrobiłem im psikusa i zrezygnowałem ze stypendium. Może otworzą oczy? Dla nich - mam wrażenie - ważniejsze jest otwarcie Orlika niż złoty medal igrzysk. Przed sezonem olimpijskim przerwał pan studia wyższe. Czy udało się wrócić na uczelnię? - Jeszcze nie, ale od września będą kontynuował studia magisterskie. W ubiegłym roku obroniłem pracę licencjacką dotyczącą organizacji i zarządzania sportem, tymi zagadnieniami chcę się zajmować także w przyszłości. A roczna przerwa była konieczna, nie mogłem pogodzić treningów z nauką w roku olimpijskim. Bycie studentem "malowanym", który dostaje zaliczenia w nagrodę za wyniki sportowe, mi nie odpowiada. Jakie najbliższe plany ma mistrz olimpijski? - Bardzo przyziemne. Przed wyjazdem pod koniec lutego na zgrupowanie do Zakopanego, chcę zakończyć remont pierwszego, własnego mieszkania w Mroczy. Nie zdawałem sobie sprawy, ile to wymaga zachodu i starań.