Swiss Ultra Triathlon nie był pierwszym wyzwaniem, które zapisało się na koncie Adriana Kostery. W czerwcu tego roku triathlonista ustanowił rekord świata na dystansie pięciokrotnego Ironmana, bijąc tym samym wynik Roberta Karasia. Tym razem wszystko trwało jednak znacznie dłużej i dużo głośniej odbiło się w przestrzeni medialnej. W rozmowie z Interią Adrian Kostera odsłonił tajniki swojej codzienności, zdradził, jak wyglądały jego początki ze sportem, powiedział o swojej relacji ze spaniem, a także opowiedział o swoim następnym celu oraz o tym, że można złamać trzy godziny w maratonie na 98. biegu na "królewskim dystansie" dzień po dniu. W końcu dowiecie się, czy konflikt z Robertem Karasiem w przyszłości skłoni Kosterę do ewentualnego wyjaśnienia sobie spraw w modnym ostatnio, freakfightowym wydaniu. Aleksandra Bazułka, Interia: Od jakiegoś czasu jest pan znany z triathlonu w wersji ultra. Wcześniej realizował pan jednak również inne wyzwania, jak chociażby 100 maratonów w 100 dni. Skąd pomysł na taki sposób na życie? Adrian Kostera: Na początku wcale nie zakładałem, że stanie się to moim sposobem na życie. To wyszło samo z siebie. Miała to być odskocznia, hobby, a pewnego dnia zamarzyłem, żeby na mojej ścianie zawisł certyfikat pobicia jakiegoś rekordu Guinnessa. Wszystko samo szybko się potoczyło. Zacząłem wykonywać treningi pod wspomniane 100 maratonów w 100 dni lub ultratriathlony i okazało się, że całkiem sprawnie to idzie i nie jest to takie zwyczajne hobby. Nie robiłem tego tylko, aby ukończyć, ale osiągnąć wynik, ustanowić rekord świata. Pośrednio tak właśnie stało się to sposobem na życie. Oprócz trenowania, pracował pan i łączył z tym zapewne długie, wytrzymałościowe treningi. W dodatku potrzebny był jeszcze czas dla rodziny. Do tego wszystkiego trzeba było zapewne opracować niezłą logistykę. - Pierwsze lata były bardzo, bardzo ciężkie. Od samego początku widziałem w tym pewną inwestycję. Poświęcałem kosztem tego bardzo dużo snu. Wiedziałem, że jeśli to ma się udać, muszę znaleźć idealny balans pomiędzy pracą, rodziną, a uprawianiem sportu. Jeśli zaniedbam pracę, skończą się fundusze i nie będę mógł uprawiać sportu. Jeśli zaniedbam rodzinę, wpłynie to na mnie bardzo źle. Żeby ukończyć dziesięciokrotnego Ironmana trzeba być w doskonałej kondycji psychicznej. Na początku pracowałem zatem w szklarni w Holandii w godzinach od 6.00 do 17.00, z sobotami włącznie. Następnie spędzałem czas z żoną. Gdy poszła już spać, ja wychodziłem na trening. Skutkowało to wieloletnim niedoborem snu. Można zatem powiedzieć, że w pana przypadku stwierdzenie "sport to zdrowie" nie istnieje? - To nie jest tak. Od czasu, gdy zacząłem uprawiać sport, jestem w najlepszej formie niż kiedykolwiek wcześniej. Kiedyś paliłem papierosy, były imprezy, zero aktywności fizycznej, jedzenie marnej jakości. Dopiero w związku ze sportem zacząłem pilnować diety, wprowadziłem też rozciąganie, jogę i ćwiczenia oddechowe. Mimo niedoboru snu progresowałem. Osiągałem cele i prezentowałem dobre wyniki. Nie do końca zatem było to niezdrowe, ale raczej sportowo nieoptymalne. Zapewne, gdybym mógł więcej czasu poświęcić na sen, wyniki byłyby lepsze, a progres szybszy. Była to inwestycja i od 1 sierpnia ubiegłego roku udało mi się rzucić pracę, otworzyć własną firmę i teraz mam możliwość trenowania w ciągu dnia, kiedy żona jest w pracy, a dziecko w szkole. Teraz możemy już spędzać całe wieczory ze sobą. Mam dużo więcej czasu. Bieganie ponad 40 kilometrów dzień w dzień było trudniejszym wyzwaniem niż ostatnie? - Nie. 100 maratonów w 100 dni nie było tak naprawdę aż tak dużym fizycznie wyzwaniem. Przez pierwsze 20 organizm adaptował się i było ciężko. Później mój organizm przyjął to jako normę i każdy bieg szedł relatywnie łatwo. Przyjeżdżali do mnie ludzie i bardzo często biegli ze mną maraton. Dziwili się, że po takim biegu wcale nie wyglądałem na taki kilometraż w nogach. Zachowywałem się i funkcjonowałem normalnie. Było to jednak ciężkie mentalnie. Miałem ograniczony kontakt z żoną. Po pracy jadłem obiad, piłem kawę i biegałem maratony. Co 10 kilometrów starałem się podbiec do domu, pokazać się i dać żonie buziaka. Straciliśmy przez to normalność życia. Było to zapewne raczej bieganie "w tlenie"? - W większości tak. Tamtego roku planowałem też niezależnie pobiec maraton poniżej trzech godzin. W obliczu tego wyzwania stało się to niezwykle trudne, ale podjąłem dwie próby. Był to 73. maraton, który był realizowany w trakcie zawodów. Wyszedł w okolicach 3 godzin i 7 minut. Dokuczał mi wówczas wiatr i nie dałem rady. 98. dnia, gdy już wiedziałem, że jestem pod koniec, podjąłem kolejną, tym razem udaną próbę. Można powiedzieć, że Ironmanem razy 10 w pewnym momencie żyło pół internetu. Zdawał pan sobie sprawę z tego, że jest takie zainteresowanie i obcy ludzie angażują się w szukanie butów dla pana? - Tak. Dążyłem w końcu do tego, aby zdobyć zainteresowanie, a w efekcie sponsorów, co pomogłoby mi zrealizować mój cel ustanowienia rekordu Guinnessa. Skala tego zainteresowania przerosła mimo wszystko moje oczekiwania. Co było najtrudniejsze podczas tego wyzwania? Dla wielu obserwatorów był to abstrakcyjny wysiłek. Obyło się bez szwankującej głowy, zwid i innych skutków ubocznych? - Nie było żadnych skrajnych momentów. Nie byłem bardzo zmęczony, ani bardzo śpiący. W chwili, gdy miałem dać z siebie najwięcej, czyli bieg, miałem zniszczone stopy i nie byłem w stanie rozwinąć swojego potencjału i dać z siebie sto procent. Oprócz tego przeszedłem to bardzo łatwo. Dużo większym problemem był ból który musiałem znieść, aby dobiec do mety. Każdy krok był naprawdę bardzo bolesny. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że mam jeszcze 300 kilometrów do mety, a każdy kolejny krok będzie potwornym cierpieniem. Było to bardzo trudne do przetrawienia mentalnie. Nie było jednak myśli, aby się poddać. Najszybszy kilometr podczas biegu? - Jeszcze nie analizowałem. Skupię się jednak tylko na przerwach. Jeśli w przyszłości chcę poprawić rekord, muszę inaczej to wszystko rozplanować. Czy wyzwanie odbiło się negatywnie na zdrowiu? - Stopy dochodziły do siebie trzy dni. Były opuchnięte i obolałe. Poszedłem do lekarza, który je opatrzył i przepisał prewencyjnie antybiotyk. Nic innego mi nie doskwiera. Wciągnął mnie medialny wir. Musiałem robić wiele rzeczy, dostałem mnóstwo wiadomości. Przez kolejny tydzień nie spałem dużo więcej niż cztery godziny na dobę. Dopiero teraz czuję większe zmęczenie, gdy już to wszystko ucichło. Wiem, że już pojawiły się plany na przyszłość. Zdradzi pan coś więcej? - Największym wyzwaniem, które planuję jest próba pobicia rekordu Guinnessa w najdłuższym triathlonie na świecie. Start przewidziałem na 1 czerwca przyszłego roku. W ciągu jednego roku będę musiał pokonać dystans ponad 40 750 kilometrów, co jest równoważne obwodowi kuli ziemskiej wzdłuż równika. Przez pierwsze 65 dni będę musiał przepłynąć każdego dnia 18 kilometrów, czyli łącznie 1200. Następnie będę musiał pokonać ponad 30 000 kilometrów na rowerze, czyli każdego dnia będę jeździł 200 kilometrów. Zakończę wyzwanie biegając każdego dnia 55 kilometrów. Będzie też kilka mniejszych wyzwań. Jeszcze w październiku startuję w maratonie w Toruniu. Będzie to bieg rekreacyjny z wózkiem z dzieckiem. W grudniu jadę natomiast do Chile jako suport mojego zawodnika. Na przełomie roku chcę natomiast przebiec 1000 kilometrów w dobrym czasie. Spośród pływania, kolarstwa i biegania, co jest pana najmocniejszą stroną i co pan najbardziej lubi? Nie jest to przecież ze sobą równoważne. - Najmocniejszy jestem na rowerze. Zawsze było tak, że z wody wychodziłem długo po liderach, a na rowerze potrafiłem dogonić czołówkę. Najbardziej lubię jednak bieganie ultra. Jeśli kiedyś osiągnę w ultra triathlonie wszystko, co chcę, bieganie ultra z pewnością pozostanie ze mną na długo. Smaczku, a raczej dodatkowych emocji już po wyścigu dostarczyły również niesnaski z Robertem Karasiem. Wiem, że panowie już między sobą rozmawiali, więc ten temat zostawię. Zapytam jednak tak - czy to w przyszłości zwiastuje, że Adrian Kostera i Robert Karaś spotkają się w oktagonie? - Na sto procent nie piszę się na takie zabawy. Jestem triathlonistą, a nie pięściarzem.