Żeby móc grać w snookera na najwyższym poziomie, Adam Stefanów postawił wszystko na jedną kartę. Wyjechał do Anglii, gdzie bije serce tej dyscypliny i zapisał się do akademii w Sheffield. Pracował praktycznie na dwa etaty, jeśli dodamy do tego treningi, żeby móc się rozwijać. Teraz o 22-latku zrobiło się głośno, bo oprócz tego, że jako pierwszy Polak wygrał mecz w profesjonalnym turnieju rankingowym, mierzył się także z pięciokrotnym mistrzem świata, a prywatnie swoim idolem - Ronniem O'Sullivanem. Mistrz snookera nie krył podziwu dla Polaka i po niektórych zagraniach sam bił mu brawo. Interia: Dużo ryzykowałeś, wyjeżdżając w tak młodym wieku i oddając się dyscyplinie, która nie jest zbyt popularna. Adam Stefanów: - To dalej jest ryzyko. Z dnia na dzień myślę, że jestem coraz bliżej, bo rywalizuję z coraz lepszymi zawodnikami na świecie, ale nie wiadomo, jak to dalej będzie. Cieszę się jednak, że pokazuję wszystkim, że można. U nas jest taka mentalność, że "wyjedzie do zawodowców, dostanie po tyłku i się skończy". Ja jestem jednak osobą bardzo zawziętą. Po meczu z Rooniem pierwsze co zrobiłem, to wykonałem telefon do sponsora i powiedziałem "sorry, ale nie zagrałem tak, jak chciałem". Patrzę na to z perspektywy gracza, który oczekuje od siebie gry na pewnym poziomie. Nie byłeś zadowolonym po tym starciu? - Nie grałem tak, jakbym chciał. Jakbym zagrał tak, jak w pierwszym meczu, który wygrałem z Jamesem Cahillem, bodajże 65. zawodnikiem w rankingu, to nawet mógłbym wygrać z Rooniem. Ten stół, na którym graliśmy, jest taki, że gra się na nim tylko, jak mierzysz się z dobrym zawodnikiem i trzeba się troszkę na nim ograć. Nie mogłem się do niego trochę przyzwyczaić i nie miałem tyle pewności siebie, co powinienem. Byłeś bardzo zestresowany tym meczem? Grałeś w końcu ze swoim idolem. - Odbiło się to trochę na mnie, bo to było moje marzenia. Znam Ronniego osobiście już od ponad roku. Trochę razem graliśmy. Zagrać oficjalnie w turnieju, to jednak co innego. W meczu z Jamesem, obaj wiedzieliśmy, że jak wygramy, będziemy grać z Ronniem. Stawka była naprawdę duża. Później nie mogłem w to uwierzyć. Spotkałem jeszcze koleżankę z Polski, która zajmuje się marketingiem w World Snooker. Ona się popłakała, bo była taka szczęśliwa. Ja też nie wierzyłem, że będę grać z Ronniem. Poszedłem spać koło czwartej rano, spałem cztery godziny. To niezbyt długo. - Próbowałem się później przespać w ciągu dnia, ale też nie mogłem zasnąć. Cieszyłem się, że gram z Ronniem - megaprzeżycie. Z drugiej strony jednak myślałem, że lepiej byłoby grać z kimś mniej popularnym albo po prostu innym zawodnikiem, żebym normalnie podszedł do tego meczu. Wiadomo jednak, że to najlepsze, co się mogło stać. Nie wiadomo, kiedy będzie taka okazja, ile Ronnie jeszcze będzie grał. Fajnie, że nie przegrałem do zera (1-4 - przyp. red.). Nie było źle. Trochę czasu jeszcze mam, wiem nad czym pracować. Wszyscy się zastanawiali, co powiedzieliście sobie z Rooniem po meczu. Możesz zdradzić szczegóły? - Ja mu powiedziałem, że strasznie szybki jest ten stół i ciężko go wyczuć. On przyznał, że nawet dla niego był szybki w tym pojedynku. Uśmiechnął się i powiedział, że trzeba się rzeczywiście na tym stole ograć, żeby tę grę wyczuć. U nas wbrew pozorom, w tym sporcie strasznie dużą rolę odgrywa instynkt i to, jak się czujemy. Pewne zagrania gramy automatycznie, ale tak naprawdę trzeba wczuć się w stół, głowa to koduje i się gra. Mi tego zabrakło. Ja grałem na takim stole maksymalnie cztery razy, a on gra od lat. Ale i tak bardzo doceniał Twoją postawę. Jakie to uczucie być chwalonym przez samego Ronniego O'Sullivana? - To naprawdę miłe. Cały czas jednak żałuję, że jeszcze bardziej go nie przycisnąłem, bo ja jestem świadomy, że on mógł zagrać lepiej. Te zagrania, które pochwalił, pewnie też pochwaliłoby wielu innych zawodników, bo były agresywne, dobre. Cieszą mnie bardzo jego słowa, bo to mój ulubiony zawodnik. Bycie przez niego chwalonym uświadamia mnie, że jestem na dobrej drodze, ale wiem, że to jeszcze bardzo daleka droga. Mam dużo dystansu do tego wszystkiego. Wiem, że jednak już mogę być zawodnikiem pierwszej "60", bo trzech zawodników, których ograłem, było z "70" światowego rankingu, jeden był nawet 23. Mogę to robić, ale trzeba być bardzo regularnym. Jeszcze dużo pracy przede mną. Snooker nie jest zbyt popularny w Polsce, ale sporo osób przeżywało twój mecz z O'Sullivanem. - Sam się dziwiłem, że aż tylu ludzi to przeżywało. Dostawałem wiadomości od ludzi typu "Modliłem się o to, żebyś wygrał z Jamesem Cahillem", "Całą rodziną zeszliśmy się, żeby cię oglądać". To, co się stało przez ostatnie dni, to było coś czego jeszcze nie doświadczyłem. To pokazuje o potencjale tej gry, że jednak można. - Wiele razy spotkałem się z negatywnymi myślami, że w ogóle gram w snookera, bo to nie jest znana dyscyplina itd. Myślę jednak, że to, co teraz zrobiłem, odbiło się dużym echem w Polsce, co mnie bardzo zaskoczyło. Mnóstwo ludzi się tym cieszyło. Ja nie gram tylko dla siebie, ale też dla Polaków i dla naszego kraju. Wyjechałem, jestem jedynym, który gra. Dalej się będę na pewno bardzo starał. Co cię tak zachwyciło w snookerze, że postanowiłeś to robić zawodowo? - Kolory bil (śmiech). Oczywiście żartuję. Były takie turnieje coniedzielne, jak miałem 9 czy 10 lat i w nich grywałem. 10 zł kosztowało wpisowe i za pierwsze trzy miejsca były puchary. Dla osób, które kochają sport, one są bezcenne. Pieniądze też są ważne, ale chodzi o to, że po prostu kocha się grę. Ja, jak zdobyłem trzecie miejsce, tak mi się spodobał ten puchar, że nie mogłem się na niego napatrzeć. Wtedy stwierdziłem, że będę w to grał i taką straszną pasję do tego poczułem. Przez cały rok odkładałem dwuzłotówki na to, żeby grać w bilarda. Dwa złote wtedy kosztowała jedna gra. Teraz, jak miałbym tak grać dwa złote za grę, to chyba bym zbankrutował. Bilard jest oczywiście łatwiejszą grą, bo chodzi tutaj praktycznie o wbijanie. Na snookera zostałeś jednak trochę skazany. - Tak. Później zapisałem się do Marcina Nitschke i tam stety, niestety był tylko ten wielki stół do snookera. Zostałem skazany, żeby w niego grać. Na początku wydawało mi się to takie wielkie, ale z czasem zaczęło się coraz bardziej podobać. Pamiętam, że dwa tygodnie po moich treningach zagrałem pierwszy turniej jakiś rankingowy w Polsce. To była masakra. Popłakałem się po meczu, jak przegrałem. Co było takim przełomem, jeśli chodzi o snookera w twoim życiu? - Całe życie się temu podporządkowało. Największym krokiem był zdecydowanie przełom końca gimnazjum i liceum, żeby podjąć decyzję, co będę później robić. Dobrze się uczyć i iść na fajne studia czy wyjechać i spróbować. Teraz widzę, że jest paru chłopaków w Polsce, którzy nieźle grają, ale zdecydowanie trzeba się przenieść do kraju, gdzie jest serce dyscypliny i najlepsi zawodnicy. Tutaj najlepiej się rozwijać. W Polsce nie można zostać, bo niestety ten poziom jeszcze nie jest taki dobry, jak tutaj. Jak wyglądają koszty, jeśli chce się zacząć grać w snookera w Polsce? - Jeśli chodzi o grę w Polsce, średnio godzina gry w snookera kosztuje 25-30 zł. Kij zależy, jaki chcemy. Możemy grać takim ze ściany, ale jeżeli chce mieć swojego kija, to sądzę, że taki najtańszy to kwestia tak 300/400 złotych . Niektóre mogą nawet kosztować 10 tysięcy złotych i więcej. Jeśli ktoś chce swój stół do snookera, to kosztuje on fortunę. To jakieś około 25 tysięcy. Te stoły profesjonalne w Main Tourze kosztują nawet około 50 tysięcy złotych. Ogółem sport nie jest tani, ale wiadomo są też droższe dyscypliny. Zależy, jak kto na to patrzy. Jest parę klubów, jest gdzie pograć w Polsce. Możliwości są, ale to jest gra bardzo trudna. W Azji, jak byłem parę razy na turniejach, widać, że do tego sportu ludzie nie mają granic. Dzieciaki w wieku 6 lat już grają w snookera. Potrafią ćwiczyć jedno zagranie przez sześć godzin. W Polsce ten sport nie ma aż takiej tradycji. - Snookera każdy ogląda. Jak się patrzy na najlepszych zawodników na świecie, to przyjemnie wygląda. W grze można się jednak szybko zdemotywować. Technicznie jest ona uznawana za jedną z najtrudniejszych gier na świecie. Niuanse mają wpływ na to czy trafisz, czy nie. Do tego taktyka. Gra jest naprawdę skomplikowana. Jak wyglądają twoje zajęcia w akademii Sheffield? - Odbywają się w budynku, gdzie też jest akademia piłkarska Sheffield United. Oni mają oczywiście na zewnątrz boiska, na dole halę. My mamy swoje piętro u góry. Jest 12 stołów do snookera. Jest możliwość wykupienia trenera, który cię poprowadzi, pomoże. Ja jednak wychodzę z założenia, że ci trenerzy, których mamy są nieźli dla osób początkujących. Na poziomie profesjonalnym też są ok, ale moim zdaniem nie są warci tych pieniędzy, których chcą. Wolę iść do trenera, który trenował Ronniego czy Selbiego, bo wiem, że te pieniądze, które wydam będą dobrze zainwestowane. Ja tutaj trenuję sam, ale mam dostęp do najlepszego sprzętu. Nie mam dostępu oczywiście do samego stołu telewizyjnego, bo tam samo oświetlenie kosztuje chyba 150 tysięcy złotych. Mogę jednak grać z dobrymi zawodnikami, którzy przylatują z całego świata. Ile godzin dziennie trenujesz? - Na początku, jak przyleciałem, łączyłem pracę ze snookerem. Musiałem pracować na pełny etat, żeby pokryć wszystkie koszty. Łącząc pracę i snookera pracowałem około 75 godzin tygodniowo. Tak naprawdę dwa etaty bez wolnego dnia. Od tego roku zakwalifikowałem się do zawodowców. Teraz jestem tym pierwszym do gry w zawodowych turniejach, jak ktoś wypada, bo np. nie dostanie wizy czy coś. Dlatego też podjąłem decyzję, że muszę postawić wszystko na jedną kartę i zacząć się jak najbardziej rozwijać. Teraz pracuję już tylko w weekendy i trenuje pięć razy w tygodniu od godziny 8:30 do 18:00. Co się zmieniło, że nagle mogłeś ograniczyć prace do dwóch dni w tygodniu? - To wszystko dzięki sponsorom, których udało mi się pozyskać. Jednego mam z Singapuru. Pomaga mi też Tomek Bugaj z firmy ERG. Poza tym Marcin Nitschke z Zielonej Góry też służy mi cały czas pomocą. Oczywiście nadal rodzice próbują też mi pomagać, jak tylko mogą. Ja swoich rodziców bardzo kocham i wszystko im zawdzięczam. Gdzie widzisz siebie tak za 5 lat w snookerze? - Wiem, że większość zależy ode mnie, ale też ważni są ludzie, którzy ci pomagają. Sportowcy muszą trafiać na dobrych ludzi na swojej drodze i mam nadzieję, że nadal będę trafiał tak, jak teraz. Nie ukrywam, że moim marzeniem jest grać w "32" światowego rankingu. Wiem, że jestem w stanie to zrobić. Jeśli pojawiałbym się w telewizji od czasu do czasu, to ten sport stawałby się coraz bardzie popularny w Polsce. Niezbędny do tego wydaję mi się, że będzie strategiczny sponsor, który wesprze mnie od A do Z. To widać po wielu sportowcach, np. Artur Szpilka ma sponsora. Wyjeżdża do USA, trenuje i o nic się nie martwi. Jeśli mam grać na najwyższym poziomie, to musze mieć warunki na najwyższym poziomie. To prawda, ale to nie jest łatwe zadanie. - Ja jestem nauczony wszystkiego w życiu. Zaczynałem, przyjeżdżając do Anglii i idąc do urzędu pracy, bo nie miałem zbyt wielu pieniędzy. Nie jestem osobą, która wybrzydza, ale wiem, że aby dojść na najwyższy poziom trzeba mieć odpowiednie warunki. Nie możesz się martwić o pewne rzeczy. Twoja psychika musi być szczęśliwa, a Ty masz tylko grać i koncentrować się na wygrywaniu. Teraz wciąż łączę prace ze snookerem. Dla mnie to i tak sytuacja, w której marzyłem być, bo praca dwa razy w tygodniu to dla mnie idealna opcja. W zawodowstwie trzeba jednak poświęcić się temu w stu procentach. Na razie dążę ku temu samodzielnie. Taki sezon w Main Tourze, życie w Anglii, to są roczne koszta ok. 150 tysięcy złotych. Zdajesz sobie sprawę z tego, że robisz coś naprawdę nietypowego? - Na pewno na moją korzyść działa mój wiek. Mam 22 lata, jestem osobą znikąd. Przyjechałem z Polski, kraju egzotycznego dla snookera. Znam swoją wartość, wiem co jestem w stanie zrobić. Staram się przenosić to, co robię na treningu na turnieje. Jeśli raz w życiu zagramy fenomenalny mecz, to jesteśmy w stanie to powtarzać. Wszystko kwestia treningu. Rozmawiała: Adrianna Kmak