Polak przepłynął Bałtyk. Będzie miał rekord Guinnessa, tak wyglądały kulisy
Maciek Rutkowski we wrześniu stał się bohaterem polskich kibiców. Polak zdecydował się na mordercze wyzwanie i przepłynął Bałtyk na desce windsurfingowej, rozpoczynając misję na terenie Szwecji, a kończąc ją w naszym kraju. Pomimo niesprzyjającej pogody, po ponad ośmiu godzinach dotarł na linię mety. Niebawem jego nazwisko powinno pojawić się w Księdze Rekordów Guinnessa. Windsurfer opowiedział o szczegółach "walki z morzem" w obszernej rozmowie z Interia Sport.

Wojciech Kulak, Interia: Kiedy w twojej głowie po raz pierwszy pojawił się pomysł przepłynięcia Bałtyku na desce windsurfingowej?
Maciek Rutkowski, polski windsurfer: - Ja osobiście mam tendencję do szybkiego biegania przez życie, przez sport. Więc wszystkie najlepsze pomysły przychodzą mi do głowy na przykład za kierownicą, w samolocie czy w innym miejscu, gdzie mam chwilę wytchnienia. I takim właśnie kamieniem milowym była pandemia koronawirusa. Wtedy zaczęły dojrzewać kwestie tego jak to zrobić. To może nie był super kreatywny pomysł, przepłynięto już różne akweny. Natomiast był to projekt ekstremalnie trudny logistycznie i wykonawczo i nikt wcześniej nie zrobił tego tak, jak my. Pomogła nam technologia. Że na przykład mamy internet satelitarny w postaci Starlinka. Że mieliśmy partnera technologicznego - Samsunga i mogliśmy to wszystko nagrywać, mierzyć i streamować na żywo. Poza tym po czasie doszedł aspekt charytatywny. Wszystko dojrzewało.
Jaka była początkowa reakcja twoich bliskich, gdy dowiedzieli się co zamierzasz zrobić?
- To chyba była jedna z nielicznych rzeczy, po której wymyśleniu spotkałem się głównie z pozytywnymi reakcjami. Sporo osób robiło duże oczy, generalnie wszyscy byli podekscytowani. Chyba tylko z wyjątkiem mojej mamy, która jest taką typową mamą jaką ma każdy człowiek. Jest bardzo ostrożna i po prostu bała się o mnie.
Sporo osób działało wokół Misji Bałtyk? Była w końcu transmisja internetowa, cały czas przy tobie płynęła specjalna łódź. Zapewne wcześniej pracowałeś również z różnymi ekspertami.
- W skład ekipy wchodziło na pewno kilkadziesiąt osób. To byli ludzie dosłownie od wszystkiego. Partnerzy, dyrektorzy marketingu, ekipa produkująca streaming, kreatorzy contentu na media społecznościowe, ratownik, fizjoterapeuta. Naprawdę dużo by wymieniać. Chcieliśmy też zrobić dobry wstęp do całej akcji, podbudować zainteresowanie. Na początku też były w sumie inne plany, bo miała płynąć tylko jedna łódka, a skończyło się z dwiema, żeby było bezpieczniej. Potem trzeba było zorganizować event na plaży. To było takie powitanie mnie na brzegu. Postawiono ekran LED, trzeba było uzyskać wszystkie pozwolenia. Sam mnóstwo rzeczy robiłem osobiście. Przez rok pracowałem ponadto razem z moją menedżerką, Magdą. Przez ostatni miesiąc z kolei z dużo większą ekipą. Łącznie 28-osobową.
Powodzenie misji zależało od wstrzelenia się w odpowiednie okno pogodowe. Pogodę analizowałeś sam czy miałeś jakiegoś zaufanego eksperta?
- Ostateczna decyzja musiała należeć do mnie. Wcześniej trochę się dowiedziałem co nieco o modelach prognoz, czym się różnią między sobą, co z czego wynika. Proces analizy był szalenie stresujący. Choćby z tego względu, że przez całe życie pracowałem z bardzo małym teamem, ale zawsze na swój sukces albo swoją porażkę. Jeżeli się nie udało, to sam za to ja ponosiłem konsekwencje. Tutaj nagle musiałem wziąć odpowiedzialność za bezpieczeństwo kilku innych osób, które płynęły razem ze mną. To była trudna decyzja. I też presja, bo jakby poszło ogłoszenie, że wypływamy tego dnia, to od razu pojawiają się oczekiwania.
A pogoda bywa zmienna…
- Dokładnie. Nie możemy jej kontrolować. W naszym przypadku był na przykład tydzień okna bez wiatru. Ale przyszedł duży niż z zachodu ze sporym wiatrem. Dwa dni przed misją był absolutny sztorm. Kiedy mieliśmy płynąć do Szwecji na start, pojawiły się wątpliwości odnośnie do tego czy prom popłynie. Nawet podczas testów panowały warunki sztormowe. Na szczęście prognoza na kolejne dni wyglądała dużo lepiej. Zawsze jednak jest ta niewiadoma, czy coś się nie popsuje.
Pod Misję Bałtyk odbywałeś specjalne treningi, inne niż zazwyczaj?
- Trochę je zmodyfikowałem. To też nie było tak, że miałem na to pół roku przygotowań. Dopiero w drugiej połowie sierpnia skończyłem cyklu Pucharów Świata na Kanarach. Miałem więc tak naprawdę tylko miesiąc, żeby zrobić coś pod kątem fizycznym. Skupiliśmy się choćby na wytrzymałości siłowej oraz wzmocnieniu niektórych kluczowych partii mięśni, które mogły wysiąść jako pierwsze. I okazało się, że to co miało wysiąść nie wysiadło, za to bolały inne części ciała. Od samego początku wiedziałem, że trudno będzie uciec od bólu. Do tego doszła walka mentalna.
Na desce spędziłeś łącznie ponad osiem godzin. W jaki sposób przyjmowałeś pokarm oraz płyny?
- Jeżeli chodzi o picie, to miałem taki klasyczny camelbag, czyli plecak z piciem. Ponadto wziąłem sakwę z żelami energetycznymi, z shotami zawierającym magnez, potas, witaminę B6. Do tego doszły batony. Zapakowałem sporo rzeczy. Ale to nie jest coś naturalnego, żeby jeść w trakcie pływania. Nawet podczas zawodów Pucharu Świata potrafię ścigać się cały dzień i być praktycznie bez posiłku. Od 10:00 do 16:30 zjem na przykład dwa batony i wypiję dwa litry wody. Generalnie sportowcom nie chce się jeść w trakcie wysiłku. Na przykład piłkarzy czasem trzeba zmuszać, by spożyli żel w trakcie przerwy między połowami. Długodystansowi sportowcy także mi na to zwracali uwagę. Ale trzeba się zmusić, żeby jeść. Bo jak zaniedbasz pierwszą godzinę czy dwie, to w końcu człowieka odetnie. Pamiętajmy też, że mózg też musi pracować, on żywi się tłuszczem, cukrem, dlatego właśnie musimy dbać o dostarczenie energii do organizmu.
Co było najtrudniejsze w batalii z Bałtykiem. Wszystko poszło po twojej myśli?
- Na pewno nie spodziewałem się aż takich problemów z kognitywnym aspektem, czyli skupienie, układ nerwowy. Myślałem, że mogę mieć większe problemy fizyczne, bo jestem gościem od krótkich wyścigów. Moje wyścigi slalomowe to zazwyczaj cztery minuty totalnego sprintu, maksymalnego tętna. Po prostu jazda bez trzymanki. Potem przerwa i czekam na kolejny wyścig. Jest ich maksymalnie dziesięć dziennie. Dlatego właśnie tak bardzo bałem się, że "spuchnę" fizycznie. Ale dał mi w kość układ nerwowy. Około czwartej, piątej godziny zaczęła mnie boleć głowa. Było mi tak gorąco, że zdjąłem kask. Wpadałem do wody, co było przyjemne, lecz świadczyło o braku skupienia. Bo te warunki wymagały stuprocentowej koncentracji.
Gdyby nie to, że było tyle tych osób zaangażowanych, że była ta presja, że jest cel charytatywny, to chyba bym tego nie przepłynął. Bo po co? W życiu zawsze trzeba mieć jakiś cel. Jestem trochę takim hedonistą pragmatykiem, w sensie takim, że ktoś dosyć trafnie nazywa takie aktywności całowaniem w tyłek lwa. Ryzyko ogromne, przyjemność wątpliwa. Dlatego właśnie cel charytatywny mnie napędzał. Swoje zrobiły też wcześniejsze rozmowy z Bartłomiejem Marszałkiem. Jest on mega gościem, z bardzo fajną filozofią oraz perspektywą. Nie poddał się pomimo trudnej sytuacji i to też dało człowiekowi moc, żeby wyzwanie ukończyć. Niczego nie chciałem udowadniać samemu sobie, bo już nie muszę.
Z Bartłomiejem Marszałkiem znałeś się już dużo wcześniej czy wasza relacja rozpoczęła się od Misji Bałtyk?
- Zaczęło się właśnie od tego wyzwania. Chciałem w ten sposób wesprzeć jakąś zbiórkę charytatywną. Pytałeś wcześniej o to, co było najtrudniejsze. Chyba jednak wybór tej konkretnej zbiórki. Nie miałem początkowo odwagi, żeby się tym zająć. To jest po prostu straszne. Patrzenie na to wszystko i próba wyboru czegoś według jakiegoś klucza. Jedna wielka masakra. Ostatecznie wybraliśmy koszulę bliższą ciału. Bartłomiej Marszałek to gość co prawda dziesięć czy dwanaście lat starszy ode mnie, ale robi de facto to samo co ja. Jest w środowisku sportów wodnych. Tak jak ja jeździ po świecie i się ściga. I nagle pojawia się taka trudna sytuacja, która zmienia mu całe życie.
Po pozytywnym zakończeniu wyzwania zauważyłeś wzrost popularności zbiórki? Ludzie zaczęli chętniej wpłacać na nią pieniądze?
- Nie zagłębiałem się aż tak bardzo w szczegóły, ale przede wszystkim w trakcie samego dnia misji zebraliśmy ponad sto tysięcy złotych. Trudno oszacować czy to dużo czy mało. Niby jest sto tysięcy, ale to są tylko dwie dawki leku dla Malwinki, po które Bartek lata do Stanów co miesiąc. Więc i dużo to i mało. Ale to nie koniec. Ze swojej strony na aukcję charytatywną przeznaczę lajkrę, w której płynąłem. Spróbujemy tę zbiórkę podbijać ile się da.
Długo dochodziłeś do siebie po dotarciu na linię mety? To była kwestia godzin czy raczej dni, żeby zregenerować się po tym wszystkim?
- Zdecydowanie dni. Potrzebowałem na przykład pomocy, żeby rozebrać się z pianki. Potem poszliśmy na obiad oraz kolację. Nie byłem wtedy w stanie sam wstać ani usiąść. Nogi, plecy, po prostu wszystko było bardzo mocno zajechane. Jeszcze tego samego wieczoru rozpocząłem proces regeneracji. Była fizjoterapia. Dopiero po sześciu dniach zaliczyłem pierwszą jako taką aktywność, lecz nadal wiedziałem, że nie czuję się w stu procentach dobrze. A było tylko dziewięć dni do Pucharu Świata. Ostatecznie zdążyłem na styk przygotować się do zawodów, ale działo się. Do fizjoterapii doszły regularne masaże, krioterapia, stretching, jakaś tam lekka aktywność, żeby przepompować krew.
- Było też dużo snu. Pierwszego dnia po wyzwaniu wstałem tylko po to, żeby coś zjeść. Zjadłem śniadanie, pokręciłem się godzinę i poszedłem dalej spać. Potem to samo z obiadem oraz kolacją. Znalazłem trochę energii na jeden odcinek serialu i znów do spania. Organizm stopniowo musi dojść do siebie. W tym między innymi układ nerwowy. Na pewno każdy z nas doświadczył dużego stresu. I to jest właśnie zmęczenie układu nerwowego.
I tak trzeba przyznać, że wróciłeś do "żywych" w ekspresowym tempie. Za tobą dobry występ w Pucharze Świata na Sylcie.
- Jest naprawdę okej. Tego typu pytania właśnie padały czy nie obawiam się, że będę zbyt mocno zajechany. Na poziomie, który sobie wypracowałem, aspekt mentalny jest już ważniejszy niż ten fizyczny. Wiadomo, przyjechałbym o wiele bardziej zmęczony, gdyby misja zakończyła się kilka dni później, ale i tak wszystko przykrywa poczucie dobrze wykonanej pracy. Człowiek jest szczęśliwy i to jest dla mnie dużo ważniejsze niż chociażby ból łydki. Uprawiam taki sport, gdzie podejmuje się decyzje w ułamkach sekund. Jak w każdym sporcie wyścigowym spalamy mnóstwo kalorii, mamy wysokie tętno, ale ostatecznie mental decyduje o sukcesie lub jego braku. Dlatego cieszę się, że na Sylt przyjechałem w dobrym humorze. To jest nie do przecenienia.
Nazwisko Polaka niebawem trafi do prestiżowej księgi. Zostały tygodnie
Poza promocją zbiórki charytatywnej celowałeś także w rekord Guinnessa. Jest on już oficjalnie potwierdzony?
- Jeszcze trwa papierkowa robota. Jesteśmy na etapie formalnej weryfikacji przez podmiot trzeci - międzynarodową organizację windsurfingową. Muszą zweryfikować choćby mój plik z GPS. Po dostarczeniu niezbędnych dowodów i zamknięciu procesu to kwestia tygodni do wydania certyfikatu.
Czyli może uda się jeszcze w tym roku?
- Myślę, że powinno się udać. Nie wiem w sumie też kiedy redagują przyszłoroczną księgę. Dobrze, że zwracasz na to uwagę, bo chyba trzeba będzie ją kupić. Ostatnią, którą mam, a bardziej była w domu rodziców, to z 2000 roku, więc sporo czasu minęło. Mam w końcu pretekst, żeby zaktualizować wydanie.
O Misji Bałtyk zrobiło się głośno w całej Polsce. A jak wyglądała sytuacja poza granicami naszego kraju? Dostałeś wiadomości od twoich kibiców lub znajomych spoza Polski?
- Przyszło ich sporo. Ale to był właśnie jeden z moich celów, by w całym światku windsurfingowym zrobiło się głośno. Dla widzów zagranicznych była nawet specjalna transmisja. Za mikrofonem znalazł się świetny komentator, Ben Proffitt, który regularnie komentuje zmagania Pucharu Świata. Jestem pozytywnie zaskoczony takim odzewem. Oglądało mnie sporo ludzi, pomimo tego że sprzed monitora mogło to wyglądać jak film o facecie w łódce. Cały czas było jedno ujęcie i tak przez ponad osiem godzin. Rozważaliśmy drony, ale ostatecznie się nie udało.
Polacy byli z ciebie szalenie dumni.
- Na pewno to przekroczyło moje oczekiwania. Ludzie jednak potrafili się z tym utożsamić. Lubią oni wyzwania i przełamywanie ludzkich barier. Dochodzi też sukces sportowy. Doskonałe przykłady mamy w innych dyscyplinach. Choćby skoki narciarskie po licznych sukcesach stały się naszym sportem narodowym, mimo że również są bardzo powtarzalne do oglądania. Niedawno kraj żył wyczynem Andrzeja Bargiela, który zjechał na nartach z Mount Everestu. No po prostu jako Polaka rozpiera mnie duma, że mamy takiego gościa. I takich postaci jest dużo więcej niż nam się wydaje. Na przykład za tydzień odbędzie się impreza Red Bull Rampage, czyli zawody rowerowe dla totalnych szaleńców. Wystartuje w niej Szymon Godziek. Już dwa razy był drugi i zdaniem wielu osób w końcu powinien wygrać.
Masz już na oku kolejne ekstremalne wyzwania?
- Zastanawiam się nad sporą liczbą projektów, natomiast obiecałem sobie, że już nie w tym roku. Do połowy listopada trwa sezon w Pucharze Świata. Potem chciałbym pojechać w jakieś fajne miejsce, żeby popływać na falach. Po Misji Bałtyk poprzeczka zawisła bardzo wysoko i teraz będę walczył z moim perfekcjonizmem oraz sportową ambicją, by zawiesić ją jeszcze wyżej. Znów chciałbym zwrócić uwagę ludzi czymś co będzie ciężko przebić. I przy okazji być może wspomóc kogoś charytatywnie. Daj mi więc co najmniej dwa miesiące i znów pogadamy.
Rozmawiał Wojciech Kulak













