Polak dwukrotnym mistrzem świata. Bartłomiej Orchowski: Musiałem znaleźć własną drogę
Bartłomiej Orchowski, dwukrotny mistrz świata w street liftingu oraz zwycięzca Arnold Classic, dzieli się swoimi przeżyciami, motywacjami i doświadczeniami z drogi po światowe sukcesy. Podkreśla, jak ogromny wpływ na jego rozwój miały wiara, wspierająca rodzina oraz skrupulatna praca nad ciałem i umysłem. Obecnie skupia się na inspirowaniu innych, prowadzeniu akademii sportowej oraz dzieleniu się swoim podejściem do treningu i życia.

Bartosz Nawrocki, Interia Sport: Jesteś dwukrotnym mistrzem świata w street liftingu (czwórboju siłowym), zwycięzcą Arnold Classic, wielokrotnym mistrzem Polski w street liftingu, mistrzem Polski MMA Juniorów, trenerem personalnym, oficerem nawigacyjnym, a przede wszystkim kochającym mężem. Co wchodzi w skład street liftingu?
Bartłomiej Orchowski: Jest to sport, będący połączeniem kalisteniki i trójboju. Mamy cztery boje, są zawsze trzy wyjścia. Deklarujemy jak największy ciężar do tych wyjść, tak jak jest w dwuboju siłowym, w trójboju, w lekkiej atletyce. Pierwszym bojem jest "muscle up", czyli wejście siłowe. Drugi bój to zawsze podciąganie z maksymalnym ciężarem, oraz "dip", czyli pompka na poręczach. Trzeci bój to normalny przysiad ze sztangą, z pasem. Jest też wersja classic, która już zanika.
Dlaczego akurat kalistenika? Od czego się zaczęło? Kto zaszczepił w Tobie tę pasję?
Pochodzę z Ełku, z Mazur. Wychowywałem się w dość trudnym środowisku, w dzielnicy, gdzie codzienność nie zawsze była łatwa. Wiele osób, z którymi dorastałem, miało różne doświadczenia i wyzwania życiowe. Nikogo nie oceniam - każdy radził sobie z tą rzeczywistością na swój sposób, ja również musiałem znaleźć własną drogę.
Mimo że dorastałem w otoczeniu, w którym często panowały surowe zasady i twardy język, sam wyniosłem z domu inne wartości. Mam kochających rodziców i wychowałem się w rodzinie, gdzie panowały szacunek i ciepło. Żeby poradzić sobie w tamtym środowisku, zacząłem trenować - to był dla mnie sposób, żeby zyskać pewność siebie i umieć się obronić, nie tylko fizycznie, ale też psychicznie.
Najpierw zacząłem robić codziennie pompki. To była może pierwsza gimnazjum. Zacząłem też robić brzuszki, ale nie wiedziałem, jak je prawidłowo wykonywać. Nie było wtedy jeszcze tutoriali, nie było tak rozwiniętego internetu i poradników, więc bazowałem na tym, co pokazywali na WF-ie. Miałem też wujka, który dużo trenował. Mówił m.in., jak robić pompki. Potem pojawiły się pierwsze sztuki walki, za chwilę boks, kickboxing. W końcu zyskałem szacunek i spokój w szkole i w środowisku.
Zacząłem też trenować sam, bo nie miałem środków na siłownię. Wtedy nie mieliśmy drążków, więc jedyną formą aktywności były pompki. Tata zrobił w pracy hantelki, więc robiłem nimi biceps. Świetny sprzęt (śmiech). Potem, w liceum było MMA. Mocno się wkręciłem w sport. Z sukcesami, zdobyłem mistrzostwo Polski. Byłem niepokonanym zawodnikiem. Uważam, że miałem większe predyspozycje do sztuk walki, ale kiedy skończyłem liceum i poszedłem na studia, po prostu nie miałem środków, by nadal je trenować. Pojawiły się też problemy ze stawami, wiedziałem, że było to spowodowane właśnie treningami sztuk walki. Skupiłem się więc mocno na typowej kalistenice.
Jak wyglądał Twój debiut?
Pierwsze zawody były, można powiedzieć, z przypadku. Któregoś razu w Ełku poznałem Przemka. Zobaczył, jak trenuję. Powiedział, żebym pojechał na zawody. W tamtym momencie w ogóle nie myślałem, żeby gdziekolwiek startować, robiłem to dla siebie, z pasji. Obserwowałem ludzi uprawiających workout, ale mówiłem sobie "gdzie ja będę tam z nimi konkurował?". Rzeczywiście namówił mnie, pojechałem i poszło mi bardzo dobrze. Zacząłem konkurować i wygrywać z ludźmi, których podziwiałem i można powiedzieć, że nabrałem wiatru w żagle. I tak to zaczęło się kręcić.
Moim zdaniem jesteś przykładem człowieka, który nie miał łatwego początku, a dotarł do miejsca, w którym masz na koncie wiele sukcesów i to jest godne szacunku.
Dziękuję. Jeśli ktoś w tamtym momencie powiedziałby, że będę w tym miejscu, gdzie jestem, w życiu bym nie uwierzył. Moim marzeniem było podium mistrzostw Polski, bycie mistrzem kraju. Ale nie mistrzem świata. Ja po prostu brałem to, co było w danym momencie i starałem się wykorzystać jak najlepiej dane szanse, zamiast narzekać.
Chciałbym jeszcze wrócić do twoich treningów. Jak one wyglądały? Masz na koncie rekord świata w dipach (161 kg), rekord świata w muscle up'ach (46 kg) oraz 101 kg w podciąganiu, wszystko w kategorii do 80 kg. Jak tego dokonałeś? Jak znajdowałeś motywację do działania?
To jest kwestia, że tak powiem, ładowania przez lata. To konsekwencja tego, że podczas nauki w gimnazjum robiłem pompki codziennie. Mam plany treningowe. Jest Excel, w którym wszystko wyliczam i jest żywy organizm. To wszystko się planuje i nie jest to kwestia miesiąca czy kilku dni, tylko lat. Trzeba trenować mądrze, by nie przeciążyć organizmu, ale też żeby ciągle iść do przodu. Ja jestem genetycznie bardzo uzdolniony, mój pradziadek był kowalem, dziadek był kowalem, mój tata to, kolokwialnie mówiąc, wielki i silny chłop. Wydaje mi się, że receptą było to, że nigdy nie szukałem wymówek. Jestem uparty, konsekwentnie dążę do celu, kiedy coś sobie założę. Kiedy pracowałem na statkach, gdzie warunki do trenowania były żadne, nie miałem sprzętu, a musiałem się przygotować do zawodów to kombinowałem. Robiłem treningi, nawet kiedy statek się kołysał. Dzięki Bogu, nic mi się nie stało, chociaż zawsze wracałem obolały. Ale wiem, że Pan Bóg nade mną czuwał bo to było niebezpieczne. Dźwiganie ciężarów przy niestabilnym podłożu, gdzie cały czas nie było wiadomo, jak się poruszy statek...
Wtedy, te kilkanaście lat temu nie zakładałem, że będę mistrzem świata. Stawiałem sobie bliższy cel - wierzyłem, że będę lepszy od kolegi i szedłem dalej. Potem pojechałem na zawody, tam byli lepsi, więc robiłem wszystko, żeby być lepszy od nich. Aczkolwiek był taki moment mojego życia, gdzie byłem zawsze czwarty. Powiedziałem, że już nigdy więcej nie pojadę na zawody. Wtedy oddałem to wszystko Panu Bogu. Ówczesny trener namówił mnie, żebym pojechał na kolejne zawody. I je wygrałem. Przez 3 lata był tak zwany "prime", zacząłem wszystko po kolei wygrywać, to było spełnienie marzeń. Potem pojechałem za granicę i wygrałem Arnold Classic, rok później mistrzostwa świata. Konsekwentnie poprzeczka była podnoszona.
Na czym teraz chciałbyś się skupić? Czy to będzie rywalizacja w Polsce?
Zakończyłem starty międzynarodowe, jeśli chodzi o kraj - zobaczymy. Zostawiłem sobie otwartą furtkę i jeśli będę chciał, to pojadę, ale nie ma ciśnienia. Raczej widzę siebie w roli sędziego, organizatora. Chciałbym pomóc w tym, co osiągnąłem, dzielić się tym. Mam też swoją akademię, chciałbym przekazać swoją wiedzę, poprowadzić innych. Jestem trenerem, prowadzę zawodników, ale też prowadzę "normalnego" człowieka. Chodzi o to, by każdy mógł rozwijać swój potencjał. Ludzie czują się wtedy lepiej, życie staje się, że tak powiem, pełniejsze, a pewne schorzenia znikają. Na tym chciałbym się teraz skupić. Nie chciałbym też, by inni popełniali moje błędy.
Jeśli chodzi o mnie, to mam głód sportu, na który do tej pory nie miałem czasu. Chciałbym wrócić do sztuk walki, do tarczowania, nie po to, by jeździć na zawody, ale żeby się pobawić tym sportem. Trochę tenisa, padla, roweru - mam wiele rzeczy, które chciałem robić, a na które nie miałem czasu. Chciałbym pójść na strzelnicę, zwiedzać świat...
Na pewno nie zostawię treningu siłowego. Daje on lepszą jakość życia, rozwija ciało, człowiek wolniej się starzeje i jest sprawny. Nie będę teraz siedział na kanapie, pił piwo i jadł codziennie pizzę, takie coś nie będzie miało miejsca. Będę trenował, ale nie na takim poziomie, jak do tej pory. Chcę dać odpocząć organizmowi.
Poza kalisteniką i grą w padla oraz tenisa co jeszcze lubisz robić w wolnym czasie?
Uwielbiam czytać książki. Chciałbym na to poświęcić więcej czasu. Lubię historię, to obok matematyki był zawsze mój jeden z ulubionych przedmiotów. Śledzę też geopolitykę, chcę wiedzieć, co się dzieje. To jest też powiązane z historią. Kochamy z żoną podróżować i zwiedzać. Nie chodzi tylko o cały świat, ale również o Polskę, nawet i o Warszawę. Interesuję się też motoryzacją. Chciałbym również pójść na wspinaczkę, pochodzić po górach. Wcześniej nie miałem czasu się w to zaangażować, ale mam nadzieję, że teraz będzie go na tyle dużo, by się na to bardziej otworzyć.
A jakie miejsca chciałbyś szczególnie odwiedzić?
Na pewno Włochy, wraz z żoną je kochamy. Jeździmy tam często, za miesiąc znowu ruszamy do Rzymu, będzie to nasza druga wizyta w tym roku. Była też Toskania, był Neapol, będzie jeszcze Asyż. Ale takim miejscem, gdzie bardzo chcielibyśmy pojechać, jest Izrael, Jerozolima. Przede wszystkim pod względem wiary, ale też historii chciałbym bardzo zobaczyć to miejsce. Przed nami podróż poślubna, więc teraz będziemy myśleć, gdzie dokładnie polecieć. Myślimy o Azji. Przed nami jeszcze Ameryka. Bardzo chciałbym pojechać do Meksyku, myślę, że moja Zuzia też.
Gdybyś miał zachęcić innych do uprawiania kalisteniki, czy po prostu do aktywności fizycznej i zdrowego trybu życia - jakich słów byś użył?
Nigdy nie trenowałem dla wyglądu. Powiedziałbym, że wygląd to zawsze "efekt uboczny". Nie powinno się zatracać w sylwetce, bo jest wiele ważniejszych spraw. Nie będę namawiał wyłącznie do kalisteniki, uważam, że można poszukać innych aktywności, w których się dobrze czujemy, jak pływanie czy rower. Sport siłowy wzmacnia kości, mamy lepszą postawę, prostszą, zdrowszą. Klienci po treningach mówią, że łatwiej im się wchodzi po schodach, czują, że ta noga jest stabilna, że kolano nie ucieka, że wychodząc z samochodu nie muszą się podpierać. To są rzeczy, które często pomijamy i nie mówimy o nich głośno. Dopiero po treningu widzimy różnicę w funkcjonowaniu, jakość życia się polepsza. Jestem w stanie dłużej wytrzymać fizycznie, nie muszę się kłaść na kanapie o szesnastej już. Sport sprawia, że organizm wydziela endorfiny, człowiek czuje się lepiej, psychika lepiej pracuje, ponieważ sport jest antydepresyjny. Wygląd nie jest najważniejszy, wydaje mi się, że z wiekiem coraz bardziej docenia się inne aspekty trenowania. Można być wielkim, ale słabym.
Kalistenika jest wspaniałym sportem, bo rozwija mięśnie głębokie i sprawność. Trzeba to robić mądrze, żeby rozwijać całe ciało. Nie powinno się skupiać np. tylko na rękach czy klatce piersiowej. Należy trenować też inne partie, mieć zdrowe podejście do całościowego rozwoju. Powszechne jest myślenie, że trening nóg nie jest potrzebny, a tymczasem jest inaczej - ich rozwój ma wpływ na rozwój "góry". Ciało nie jest podzielone na części. Poszczególnie partie współdziałają ze sobą.
A jak dużą rolę odgrywa w Twojej karierze wiara? Otwarcie pokazujesz swoje przywiązanie do Boga, robisz znak krzyża przed zawodami, a w Twoich mediach społecznościowych widnieje hasztag #JesusPower.
To ukształtowało mnie jako osobę, którą jestem. To jest kluczowa kwestia mojego życia. Wiara jest na pierwszym miejscu pod każdym względem. Żyje mi się o wiele lepiej, gdy poznałem Pana Boga tak bardziej personalnie. Zapraszam go do wszystkiego, teraz również do małżeństwa. Bóg prowadzi mnie od momentu, w którym się nawróciłem - po mistrzostwach Polski w MMA. To był okres, w którym rozwijałem siebie sportowo, ale też w wierze i to ciągle trwa. To nie tak, że człowiek się nawróci i już robi wszystko idealnie. Tak nie jest i nigdy nie będzie. Zmierzamy do tej doskonałości, ale doskonali nigdy nie będziemy. Jest wiele powiązań sportu z wiarą. Ją też się rozwija. Nawet w wierze trzeba pracować poprzez modlitwę, czytanie. Można powiedzieć, że wiara rozwija się jak mięsień, to ciągła praca nad sobą. Ten duchowy rozwój jest najwspanialszy, to ma wpływ na ciebie i twój umysł.
Wszystko wypływa z miłości. Miłość do sportu, do drugiego człowieka, zwłaszcza do mojej żony. Tej miłości wciąż się uczę. Czy do końca wiemy, czym jest miłość? Ja dopiero tutaj poznaję, czym naprawdę jest. Prawdziwa miłość nie jest wtedy, jak jest tylko dobrze. Miłość to też decyzja, że będę z tobą, nawet kiedy będzie niedobrze.
Pragnę pokazać, że życie wiarą, bycie katolikiem nie jest nudne, bo to jest często tak postrzegane. Pewnie jakaś grupa ludzi zapracowała na to, żeby tak myśleć, ale to fałszywe rozumienie wiary. Ja chcę pokazać katolika pełnego pasji, to taka moja misja, stąd też ten hasztag #JesusPower. Wszyscy ludzie głęboko wierzący, których poznałem, to osoby pełne pasji, zazwyczaj bardzo radosne. Wystarczy poczytać żywoty świętych, ich życie to odjechana historia, np. święty Maksymilian Kolbe, który cały czas coś robił. Kolejna, Katarzyna ze Sieny, dzięki której papież wrócił z Awinionu do Rzymu. To są ludzie pełni pasji, bo taki właśnie jest Bóg, który otwiera człowieka na pasję. Jeżeli się patrzy na niego to nie ucieka się w żadne dziwne sprawy, Można być wolnym. Wiara dla mnie to coś, co stawia mnie na właściwe tory.
Jak rozumiem, wiarę wyniosłeś z domu.
Moja mamusia była, i jest bardzo, bardzo wierzącą kobietą. Ja w wieku 19 lat się nawróciłem. W tamtym momencie podjąłem decyzję, że chcę poznawać Pana Boga i zacząłem w to bardzo mocno głęboko wchodzić i z Bogiem rozmawiać. Jestem pewien, że Bóg jest, bo moje życie zaczęło zupełnie inaczej wyglądać, gdy jest wręcz prowadzone przez Niego. Czuję codziennie, że ktoś obok mnie jest, bo to wręcz widzę. Czasem myślę, że coś nie miało prawa się wydarzyć czy znaleźć na coś odpowiedzi. Potem ktoś nagle mówi mi rozwiązanie. Ja widzę działanie Boga w moim życiu.
Chciałbyś opowiedzieć trochę o swojej żonie?
O mojej żonie mogę opowiadać godzinami. To niesamowite, że patrzymy w tą samą stronę i dążymy do tego razem. Moja Zuzia jest architektem, a niedawno odebraliśmy jej dyplom aktorski. Zawsze chciała być aktorką, jest pełna pasji, spełnia swoje marzenia. Jest to też dziewczyna, która mnie inspiruje. To takie niesamowite, że możemy się ciągnąć razem do góry. Zuzia jest uosobieniem sztuki. Śpiewa pięknie, maluje, projektuje. Nawet nasze mieszkanie przepiękne zaprojektowała. Jak ja uwielbia sport, tylko problemy zdrowotne ograniczają jej rozwój.
Oświadczyny, narzeczeństwo, ślub są świadectwem istnienia Pana Boga w naszym życiu. Jest też wiele trudnych chwil, ale one nas rozwijają. Mamy mocne charaktery. Czasami są grzmoty, ale na koniec zawsze wychodzi słońce. Nie ze wszystkim będziemy się zgadzać, bo tak nigdy nie było, nie jest i nie będzie. Ale najważniejsze jest to, by miłość królowała nad tym wszystkim.
Jak długo się znacie?
We wrześniu, trzynastego w sobotę, kiedy braliśmy ślub, minęły równo dwa lata, odkąd dowiedzieliśmy się o naszym istnieniu. Ja byłem na morzu, mieszkałem w Gdyni, Zuzia mieszkała w Warszawie. Kiedyś brałem udział w jednym z podcastów. Zuzia miała trudny okres swojego życia i potrzebowała jakiegoś posłuchać. Wyskoczył jej ten ze mną i okazało się, że jej bardzo pomógł. Po tym podcaście napisała do mnie wiadomość, dziękując za pomoc. I tak zaczęła się nasza znajomość. Nie myśleliśmy o jakiejś głębszej relacji, ale od słowa do słowa, po dwóch miesiącach przyjechałem do Warszawy i jak już się spotkaliśmy, można powiedzieć, zostałem w Warszawie. Po około pół roku się oświadczyłem, choć tak naprawdę chciałem już po miesiącu. Wiedziałem, że to ta osoba. Wszystko się sklejało w jedną całość w wielu sferach czy to duchowych, poglądowych czy uczuciowych. W końcu oświadczyłem się w Zuzi urodziny, przed Najświętszym Sakramentem, w klasztorze.
Po półtora roku wzięliśmy ślub, właśnie 13 września. Nie chcieliśmy mieć sali ślubnej, raczej chcieliśmy gdzieś wyjechać, ale nie dało się tego ułożyć rodzinnie. Raz gdzieś jechaliśmy, mieliśmy coś do załatwienia i widzieliśmy przepiękny budynek, to była reduta Banku Polskiego w Warszawie. Taki bardzo stary budynek, którego bronili powstańcy warszawscy. Zuzia pochodzi z rodziny powstańczej, a jako, że ja kocham historię stwierdziłem: "Jaki piękny budynek, można tu brać ślub. Trzeba sprawdzić, czy możemy". Okazało się, że akurat 13 września był wolny termin, a to było już 9-10 miesięcy do tego dnia, więc jak na Warszawę - bardzo mało czasu. To było dla mnie nie do pomyślenia. Można powiedzieć, że to przypadek, ale jeśli się patrzy oczami wiary, to rzeczywiście widzi się to prowadzenie.
Mieliśmy przepiękny ślub, który był takim mistycznym doznaniem i przeżyciem, przyszło mnóstwo osób. Ogromną nagrodą, takim prezentem było to, że np. podchodzili ludzie i mówili, że po tym ślubie naprawdę zaczynają wierzyć.
Jaka jest Twoja codzienna rutyna? Jak wyglądają twoje treningi, dieta?
Wcześniej, przed ślubem były trudne przygotowania. Byliśmy w tym bardzo świadomi i obecni z moją, już dzisiaj, żoną. Mieliśmy też remont mieszkania, pracę, to był napięty czas. Więc jak wyglądała ta rutyna? Wstawałem o 5:30. Śniadanie, modlitwa. Praca zazwyczaj na 7:00, czasami na 6:00. W międzyczasie zawsze robiłem trening siłowy przez dwie, trzy godziny.
Jeśli chodzi o dietę, bardzo pomógł mi catering. Nie miałbym czasu, żeby samemu sobie coś przygotowywać. Jedzenie to podstawa, jeżeli chcę być w formie, dobrze się regenerować. Odpowiednia suplementacja, a także modlitwa rano i wieczorem.
A jak teraz wygląda moja rutyna? Jestem kilka dni po zawodach, więc jest totalne roztrenowanie i teraz pozwalam sobie na wszystko. Zawsze daję sobie miesiąc takiego poluzowania. Zobaczę, jak to wszystko sobie jeszcze ułożę, życie, pasje i sport, to jest małe wyzwanie przede mną. Już bez liczenia kalorii, na spokojnie, aczkolwiek zawsze najważniejsze będą zdrowe nawyki żywieniowe. Staram się jeść dobrze, dużo, bo uwielbiam jeść, ale jeść dobrze. Nie jestem zwolennikiem hardkorowych restrykcji, bo nasza psychika tego długo nie wytrzyma. Ważne, by mieć zdrowe nawyki i nie ma nic złego w tym, że od czasu do czasu ktoś zje ciasto czy pizzę, zwłaszcza, jeśli dobrze sobie to rozplanuje. Ważne, by w ciągu dnia nie obżerać się, nie przejadać. Na pewno nie będę sobie odmawiał, ostatnio pierwszy raz od kilku lat jadłem kebaba.
Jak rozumiem, to taka forma nagrody?
Dokładnie, ale powiem szczerze, że był naprawdę dobrej jakości.
Jakbyś podsumował swoją karierę na arenie międzynarodowej? Powiedzmy w czterech słowach.
Konsekwencja, wytrwałość, pasja i miłość.
Chciałbyś to rozwinąć?
Konsekwencja, robienie czegoś, co zaplanowane i dążenie do celu bez żadnych wymówek, bez narzekania i zazdroszczenia, że ktoś może mieć łatwiej. Chodzi o to, by korzystać z tego, co mam w danym momencie. Liczy się też miłość wobec tego, co się robi. Uważam, że ta miłość powinna ogarniać każdą naszą chwilę. Wszystko staje się lepsze, głębsze, to jest fundament. Powiedziałem też o wytrwałości, bo zawsze będzie trudno. Najpiękniejsze rzeczy zawsze rodzą się w wielkich bólach i cierpieniach, ale tego nikt nie widzi. A pasja? Nawet przeciwności losu można przeżywać z pasją.
Masz w głowie hasło "kurczę, jak ja to zrobiłem, jak mi się to udało" i że możesz być z tego dumny?
Nostalgia mnie bierze, bo dopiero teraz patrzę wstecz i widzę, jak to się musiało wszystko poukładać, żeby taki finalny efekt wystąpił. Bez pasji nie byłoby to możliwe. Wiem, że ktoś mnie do tego wypychał, a ja po prostu starałem się to jak najmniej nie zepsuć i wykorzystywać to, co mam.








