Michał Milowicz startował w mistrzostwach Polski. "Przygotowywałem się do kariery sportowca"
Michał Milowicz to aktor filmowy, teatralny i musicalowy, członek pierwszej obsady kultowego spektaklu „Metro”. W rozmowie z Interią popularny artysta opowiedział dlaczego od dzieciństwa jego życie było związane ze sportem, co sprawia, że trudno się wyłamać z raz utrwalonego wizerunku i jakie wartości niesie ze sobą dojrzałe ojcostwo.

Krzysztof Bienkiewicz: Czy pamiętasz z treningu jakiej dyscypliny sportowej wróciłeś do domu, kiedy tato powiedział ci o castingu do musicalu "Metro"?
Michał Milowicz: Jeśli dobrze pamiętam, to był kickboxing.
Pytam o to, ponieważ w tamtym czasie sportu i treningów miałeś chyba sporo.
Tak, w młodości trenowałem karate shōtōkan, kyokushin, kickboxing, kung-fu, aikidō.
A jak poważna była lekkoatletyka?
Bardzo poważna. Od 12. roku życia trenowałem w szkole sportowej. Brałem udział w mistrzostwach Polski. Przygotowywałem się do kariery sportowca, a jednocześnie drzemało we mnie mnóstwo artystycznych zakus. Śpiewałem, tańczyłem breakdance. W studenckim klubie "Park" brałem udział w bitwach tanecznych i tak naprawdę o moim dalszym losie zadecydowało właśnie to, że powstał musical "Metro". Miałem wtedy zdawać do szkoły teatralnej, ale jak się pojawił casting, to stwierdziłem, że spróbuję swoich sił. To było coś, o czym tak naprawdę zawsze marzyłem. Od dziecka śpiewałem, tańczyłem, byłem mocno wytrenowany, więc postanowiłem, że się zgłoszę i udało mi się dostać do obsady.
A propos wytrenowania. Twój tato był redaktorem i krytykiem literackim, babcia dziennikarką, prababcia pisarką, prapradziadek kompozytorem.
A dziadek grał na wielu instrumentach i śpiewał.
Skąd zatem sport w tak artystycznej rodzinie?
Mój tata trenował boks, był bardzo sprawny i ja również miałem sportowe predyspozycje. W czwartej klasie szkoły podstawowej przyszli do nas panowie i zrobili nam zawody. Takie testy sprawdzające, kto z nas nadawałby się do szkoły sportowej. Znalazłem się na liście wybranych i od tego czasu zacząłem uczęszczać również na zajęcia sportowe. Grałem też w piłkę, przez rok trenowałem w Polonii. Moje życie od dzieciństwa jest integralnie związane ze sportem.
A dlaczego trenowałeś tak wiele sportów walki?
Na pierwszych zajęciach w szkole sportowej pojawiłem się dwa tygodnie po rozpoczęciu nauki. Byliśmy z rodzicami w Jugosławii, tam wtedy wciąż była pełnia lata, więc w szkole pojawiłem się jako smukły, opalony blondynek. Dziewczyny zrobiły duże oczy, a chłopaki odwrotnie, kipieli z zazdrości. Przed pierwszym treningiem lekkoatletycznym miałem sytuację z kolegą o imieniu Ludwik, pamiętam go do dziś. Przebieraliśmy się w szatni na trening, mówił mi, żebym się nie spieszył, że mi wszystko pokaże, a kiedy wszyscy wyszli, a my zostaliśmy sami, znienacka rzucił się na mnie. Założył mi "Nelsona" i powiedział, że muszę znać swoje miejsce w szeregu i żebym nie fikał, bo on od 3 lat trenuje judo.
Dusił mnie, nie mogłem nic zrobić, więc pokornie przyjąłem komunikat. To był przełomowy moment. Następnego dnia mój tato powiedział: "Synku, w kinie grają "Wejście smoka", idziemy na film". Zobaczyłem Bruce’a Lee, pokochałem jego karate i następnego dnia zapisałem się do domu kultury na Żoliborzu na shōtōkan.
Twoją motywacją była zemsta na Ludwiku?
Nie. Sztuki walki dają pewność siebie i możliwość ochrony samego siebie oraz bliskich. To była moja główna motywacja. A trenowałem ich tak wiele, ponieważ wraz z czasem poznawałem mistrzów kolejnych sztuk walki, a z każdą z nich jest związana inna filozofia. Każdy styl rozwija zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie.
Czy Ludwik ostatecznie poczuł to, czego się nauczyłeś?
Minęły 4 lata w szkole sportowej. Byliśmy w 8. klasie i powtórzyła się sytuacja w szatni. On mnie czymś obraził, a ja wtedy niespodziewanie machnąłem nogą tuż nad jego głową. Celowo trafiłem w metalowe szafki do których chowaliśmy nasze ubrania. Dwie z nich upadły z hukiem, a ja mu wtedy powiedziałem: "Następnym razem ta noga trafi w twoją paszczę". Szybko zrozumiał, że nie ma żartów, przeprosił i tak się spełnił mój największy cel trenowania sztuk walki, czyli zniechęcenie przeciwnika.

Trenując piłkę nożną w Polonii Warszawa na jakiej pozycji grałeś?
Prawa pomoc lub napastnik.
Byłeś szybki?
Ja byłem w kadrze Polski sprinterów, więc wiesz... (śmiech) Piłka dawała fajne przeżycia, bo to sport drużynowy. W sportach indywidualnych, jak np. w lekkiej atletyce, walczysz przede wszystkim z samym sobą, przez co nawet tremę przed zawodami czuje się trochę inaczej. To uczucie jest podobne do tremy, którą się odczuwa na kilka minut przed wejściem na teatralną premierę.
Ta trema mobilizuje czy paraliżuje?
Zawsze bardziej mobilizuje. Jasne, człowiek wewnątrz cały pulsuje, ale nie jest przestraszony, tylko mocno skoncentrowany. Taką stresującą tremę czułem bardziej przed meczami towarzyskimi reprezentacji Polski artystów, której zawodnikiem byłem przez 11 lat. Pamiętam taki jeden mecz z Włochami. Niechcący sfaulowałem Erosa Ramazzotti. Mocno się wkurzył i skoczył do mnie, a ja próbując rozładować sytuację powiedziałem: "Scusa prego, amico mio". Uśmiechnął się i było już ok.
Eros dobrze grał w piłkę?
Tak. To były mecze niby towarzyskie, ale nikt nie odstawiał nogi. To jest sport. Tu nie ma zlituj. Pamiętam, że Andrzej Najman miał poważną kontuzję. Marcinowi Dorocińskiemu też się coś stało.
Marcin to podobno dobry zawodnik.
Bardzo dobry. On też trenował piłkę. To były fantastyczne chwile. Treningi z Andrzejem Strejlauem, jego synem Tomaszem. Graliśmy na mistrzostwach świata artystów w Moskwie. Byliśmy też na prawdziwych mistrzostwach świata piłkarskich w Korei w 2002 roku. Pamiętam, że graliśmy mecz towarzyski z naszą pierwszą reprezentacją, a Zbigniew Boniek stał na bramce. Wspaniałe lata.
Mówisz o tym w czasie przeszłym.
To jest dla młodych. Ja mam 54 lata, ale przede wszystkim zerwane więzadła krzyżowe, co mnie dyskwalifikuje, jeśli chodzi o granie w piłkę. Nie mogę sobie pozwolić na zrywanie więzadeł, bo gra na scenie jednak zobowiązuje, a to ona jest teraz moją główną powinnością.
Niemniej wciąż grasz w tenisa. Doznanie takiej kontuzji w tym nie przeszkadza?
W tenisie ja siebie kontroluję, a w piłce nie ma jak. Przed kontuzją starałem się dojść do każdej piłki, a teraz niektóre odpuszczam. Choć czasem ambicja powoduje, że się o tej kontroli zapomina. (śmiech)
Co cię pociąga w tenisie?
To, że trzeba myśleć. Ułamki sekund lub złe ustawienie ciała decyduje o zdobytym lub straconym punkcie. Gra w tenisa zawiera mnóstwo niuansów. Fascynuje mnie możliwość uczenia się ich i mówiąc kolokwialnie "rozkminiania" tego, jak się na korcie ustawiać, poruszać, przewidywać zagranie przeciwnika. Kiedy zauważę jakiś progres w danym elemencie gry w tenisa, sprawia mi to olbrzymią radość. W ramach owej nauki, ale oczywiście też i dla przyjemności, oglądam mecze Igi, Huberta, również innych tenisistów. Niedawno było Australian Open, śledzę także inne turnieje tenisowe.
Zdarza ci się siedzieć po nocach?
Jak są ważne mecze, to tak. Nastawiam budzik i oglądam. W zeszłym roku, z moją narzeczoną Kasią, byliśmy na turnieju w Madrycie i mieliśmy to szczęście, że widzieliśmy na żywo mecz Igi i Rafaela Nadala. Tak się zdarzyło, że one były jeden po drugim. Powiem ci, że tenis na najwyższym poziomie widziany na żywo to jest coś nieprawdopodobnego. To jest zupełnie inna prędkość i dynamika niż ta widziana w telewizji. Jak zobaczysz to raz na własne oczy, to potem w telewizorze wszystko wygląda jak slow motion. W zasadzie podobnie jest z koncertami. Transmisja i doświadczenie bezpośrednie to dwie, zupełnie inne bajki.

Zarówno w sporcie, jak i w tańcu, istotna jest świadomość ciała. Czym ona według ciebie się objawia?
Świadomość ciała jest niezbędna. Przed zawodami czy spektaklem trzeba oczywiście być rozgrzanym i rozciągniętym, żeby sobie nie zrobić krzywdy, ale do tego dochodzi poczucie rytmiki, nie tylko w tańcu, ale np. również w bieganiu. Kluczowa jest też świadomość oddechu, szczególnie na długich dystansach, żeby kontrolować organizm i nie opaść z sił.
A jak się oddycha w sprincie?
W sprincie biegniesz tak szybko, że w zasadzie o tym nie myślisz. To jest już bardziej podświadome, wyrobione na treningach. Ja na początku biegu robiłem zwykle jeden, bardzo głęboki wdech, żeby jak najdłużej biec bez oddychania. A jak czułem, że się kończy tlen, to zaczerpywałem powietrza małym, płytkim wdechem.
Wspomniałeś o zerwanych więzadłach. Masz jeszcze inne "pamiątki" po latach treningów?
Przeszedłem operację biodra, ale ona wyniknęła nie tylko ze sportu, ale także z tańca. Miałem robioną kapoplastykę (rozdzielenie stawu biodrowego poprzez wysunięcie główki kości udowej z panewki i nałożenie na nią kapy wykonanej ze stopu metali - red.) Jak ma się 20 lat, to się nie myśli o konsekwencjach wykonywanych ruchów. W "Metrze" zaś miałem sekwencję tańca breakdance po której wchodziłem od razu w szpagat. To był bardzo intensywny ruch i jak się gra tysiąc spektakli i do tego dochodzą próby, no to te szpagaty kumulują się w niepojętą ilość i nic dziwnego, że przez lata mój staw biodrowy się wyrobił.
Kilkukrotnie w naszej rozmowie pojawił się już musical "Metro". Byłeś częścią pierwszej obsady tego legendarnego już spektaklu i chciałem cię zapytać o jedną kwestię. Czy to prawda, że Kazimierz Gawęda, wasz nauczyciel dykcji, miał tak słaby wzrok, że w rzeczywistości uczył was rękoma, czyli dotykał wasze szyje, gardła i sprawdzał czy narządy mowy odpowiednio pracują lub wibrują?
Tak było. Profesor Gawęda miał bardzo słaby wzrok. Nosił takie dwa denka od słoików, ale za to miał genialny słuch i potrafił robić cuda z różnymi naleciałościami w dykcji. Pamiętam, jak ćwiczył ze mną, żebym właściwie wymawiał "ś", bo miałem taką naleciałość żoliborską. Ćwiczeniem, które mi zadał, było powtarzanie zdania "Naleśniki ze śliwkami są wyśmienite. Jasiu, przynieś sito sąsiadowi, prosi mamusia". (śmiech)
Janusz Józefowicz powiedział w jednym z niedawnych wywiadów, że po latach czuje się trochę niewolnikiem "Metra". Czy ty czujesz się niewolnikiem jakiejkolwiek twojej roli?
Po dziś dzień jestem niewolnikiem Bolca z filmu "Chłopaki nie płaczą". Z tym że nie wiem czy "niewolnik" to właściwe słowo. Na pewno nie, jeśli chodzi o "Metro". Dziwię się Januszowi, że użył akurat takiego określenia. "Metro" to fenomen. Ten spektakl jest kultowy. W tym roku mijają 34 lata od jego prapremiery, a on wciąż jest grany.
Fani znają piosenki, mają płyty, ten spektakl wciąż jest żywo obecny w naszej kulturze. Jest to pierwszy z krwi i kości musical stworzony w Polsce. Ja czuję dumę, że mogłem w nim występować, również na Broadwayu. Na początku lat 90-tych wyjazd do Nowego Jorku i występowanie na jednej z najsłynniejszych scen świata, było dla nas absolutnie kosmicznym przeżyciem.
A Bolec?
Ta rola trochę mnie zaszufladkowała, ponieważ nie tylko publiczność zaczęła patrzeć na mnie tylko przez perspektywę tej postaci, ale również reżyserzy. Dla nich byłem Bolcem lub Brylantem z "Poranka kojota", więc aktorem komediowym. Nie widzieli mnie w rolach dramatycznych.
A ty masz dyplom aktora dramatycznego.
I marzę o poważnej roli, w której mógłbym pokazać ten aspekt moich umiejętności aktorskich oraz bagaż doświadczeń. Na szczęście to się zaczyna powoli dziać, no ale musiałem na to długo czekać. Czarek Pazura miał podobnie, szczególnie po serialu "13 posterunek".
Co można zrobić, żeby się wyłamać z raz utrwalonego wizerunku?
Trzeba udowodnić, że można grać również inne role, no ale żeby to zrobić, ktoś musi ci zaufać i dać szansę. Ja jestem już bardzo dojrzałym mężczyzną, mam zupełnie co innego w głowie, niż 20 parę lat temu, również inne środki wyrazu, więc mam nadzieję, że któryś z reżyserów w końcu zaufa mi w tym względzie.
Powiedziałeś w jednym z wywiadów, że pokora jest podstawą bycia kimś. Zakładam, że w takim duchu zostałeś wychowany, chciałem się więc zapytać czy ty miałeś dobre relacje z rodzicami?
Bardzo dobre. Ja z domu wyniosłem miłość do drugiego człowieka, zrozumienie i niestety też naiwność. Zawsze mierzyłem innych swoją miarą. Uważałem, że jeśli ja chcę dobrze i staram się mieć serce na dłoni, to druga strona przyjmie taką samą postawę. Jeśli ja nie oszukuję, to ktoś inny również mnie nie oszuka. Niestety sparzyłem się na tym wielokrotnie. (śmiech)
Ustawianie granic nigdy nie jest proste.
To prawda, ale cały czas wierzę i ufam, że ludzie są jednak dobrzy. Gdyby moje negatywne doświadczenia sprawiły, że byłbym zacietrzewiony lub zgorzkniały, to myślę, że zatraciłbym moje dobre wychowanie i wartości wpojone przez rodziców. A oni mnie kochali, dbali o mnie, dawali mi wolność wyborów i zawsze mnie wspierali.
Doceniam twoja postawę i uważam, że ona ma dużą wartość, ale wychodząc do świata z sercem na dłoni jednak warto również chronić samego siebie. Jak to robisz?
Po latach doświadczeń staram się być bardziej asertywny i konkretny w tym co mówię i robię. Ja nie zmienię swojej osobowości. Cały czas jestem przyjacielski i ludzie, którzy mnie nie znają, a patrzą na mnie tylko przez pryzmat jakiś pism albo filmów, powinni ze mną porozmawiać i przekonać się, jakim jestem człowiekiem. Bardzo często obraz posiadany przez ludzi jest mocno odrębny od rzeczywistości.
Przekonałem się o tym wielokrotnie. Nie raz po chwili rozmowy ktoś mi mówił: "Ja to pana nie lubiłem, a pan jest fajny gość". A kiedy zapytam, dlaczego byłem tak odbierany przez tę osobę, to w odpowiedzi słyszę, że wydawałem się bufonem, a po bezpośredniej rozmowie wrażenie staje się zupełnie odwrotne.
Żyjemy w kulturze nagłówków i powierzchowności.
I do tego odbiorcy często nie rozumieją, że osoby powiedzmy znane, też są tylko ludźmi. Mamy mnóstwo dylematów czy problemów, czasami jest nam ciężko, jak każdemu, a ludziom się wydaje, że 24 godziny na dobę jesteśmy do dyspozycji innych i to jeszcze z uśmiechem na twarzy. A my też chcemy być tylko dla siebie lub naszych bliskich. Do tego dochodzą życiowe problemy czy decyzje, które musimy podejmować. Nierzadko one są ciężkie i bywa, że po prostu nie mamy nastroju do tego, aby się uśmiechać. Nie ma w tym fochów czy jakiegokolwiek gwiazdorstwa, tylko po prostu życiowa prawda.
Pytałem cię o relacje z rodzicami, a teraz zapytam jakim ty chcesz być rodzicem? Niedługo po raz pierwszy zostaniesz ojcem.
Tak, za kilka tygodni urodzi mi się syn. Chciałbym dać mu to, co jest we mnie najlepsze. Jednocześnie od małego chciałbym go przestrzegać przed tym, co jest złe. Ja sam tak byłem wychowywany. W pokorze, miłości do drugiego człowieka i samoświadomości. Chciałbym mu też wpoić system wartości. Szacunku, ogłady, umiejętności zachowania się w różnych sytuacjach, szanowania starszych. Ja od lat jestem gotowy na ojcostwo, więc to dziecko jest przeze mnie bardzo wyczekane i dam z siebie tyle, ile tylko będę potrafił i miał sił.
Masz 54 lata, więc nie jeden powie, że ojcostwo pojawia się w twoim życiu późno. Myślisz, że to, w jakim wieku zostaje się rodzicem, ma duże znaczenie?
Dla mężczyzny raczej tak. Myślę, że wiek ok. 35 lat jest dobry do zostania ojcem. Cóż, ja mam trochę więcej. (śmiech). Ale to nie chodzi o liczby. Ja czuję się młodo i czuję, że będę mógł wiele z siebie dać. Przede wszystkim świadomość i odpowiedzialność. Szczególnie to drugie. Wielu chłopaków nawet do późnego wieku młodzieńczego ma tak naprawdę fiu bździu w głowie. Oczywiście, jest pewien odłam, który od młodych lat jest odpowiedzialny, bo tak zostali wychowani, ale to jest jednak mniejszość. Ja zaś do roli ojca, mówiąc językiem młodych, jestem już mega dojrzały.
Słucham tego wszystkiego, co widziałeś i przeżyłeś, mówimy też o czymś ważnym, co się za chwilę stanie, więc na koniec chciałem się ciebie zapytać: czy ty masz fajne życie?
Wiadomo, że życie nie jest tylko usłane różami. To sinusoida, raz jest lepiej, innym razem pojawiają się problemy lub sytuacje z których trzeba wychodzić. Ale ogólnie myślę, że tak, moje życie jest fajne. Mam to szczęście, że robię to, co kocham. Wiele osób myśli, że aktor - co to w ogóle za zawód? Człowiek pofika trochę na scenie i po robocie, ale tak nie jest. To jest bardzo ciężka, wymagająca praca, która jeżeli jest wykonywana z sercem i rzetelnie, to jednakowoż daje bardzo dużą satysfakcję. Więc tak, mam fajne życie, a będzie najcudowniejsze, jak wraz z moją ukochaną Kasią przywitamy na tym świecie naszego synka.