Żeglarstwo dostarcza nam wielu powodów do radości od niemal trzech dekad - na każdych kolejnych igrzyskach był medal bądź się dosłownie o niego Polacy ocierali. Począwszy od złota Mateusza Kusznierewicza w Atlancie w królewskim Finnie, a skończywszy na niedawnym tokijskim srebrnym medalu duetu Agnieszka Skrzypulec i Jolanta Ogar-Hill w klasie 470. Tyle że we Francji, na wodach u wybrzeża Marsylii, walki o medale już w tej klasie nie będzie, podobnie jak i w windserfingowym RS:X, też dającym nam liczne sukcesy. Deskarze przeniosą się do iFoila - tu o sukces może być dużo trudniej. Dość nieoczekiwanie w tej całej sytuacji polskiej reprezentacji wyrosły inne kandydatki do medalu: załoga kobiecego 49'era Aleksandra Melzacka - Sandra Jankowiak. Razem zaczęły żeglować tuż po igrzyskach w Tokio - z marszu zajęły piąte miejsce w mistrzostwach Europy w Salonikach, a już rok później były czwarte w mistrzostwach świata w kanadyjskim Halifaksie. Nic dziwnego, że dziewczyny same wierzą w to, że mogą w Marsylii sięgnąć po olimpijskie medale. W przypadku Sandry Jankowiak, z powodzeniem uprawiającej kilka lat temu trójskok, byłaby to historia z innego świata. Sandra Jankowiak: Sama nie wiedziałam, jak się zachowa moje ciało po trzech latach przerwy Sandra Jankowiak: Moja historia jest bardzo kręta. Pochodzę z Szamotuł, uprawiałam żeglarstwo jako dziecko, "zaraził" mnie tym nauczyciel wf. Pływałam w Kiekrzu pod Poznaniem, tam się wszystko zaczęło. Trzy razy wracałam do tego sportu, teraz jest już bardzo dobrze, myślimy z Olą o tych igrzyskach. W tym roku są pierwsze kwalifikacje na mistrzostwach świata w Hadze. Niestety, złapałam kontuzję, jestem w trakcie rehabilitacji, ale wszystko idzie ku dobremu. Zerwałam więzadła w stawie skokowym, Polski Związek Żeglarski i Rehasport od razu mi pomogli, szybko wróciłam z Francji na zabieg. Nie jest to świetny scenariusz dla sportowca, ale każdy musi się z nim liczyć. Andrzej Grupa, Interia: Gdy dwa lata temu rozmawiałem z olimpijczykiem Pawłem Kołodzińskim, mówił, że kontuzje w żeglarstwie często się nie zdarzają. A tu proszę, znów uraz w tej samej klasie. - Popełniłam błąd, i to pierwszego dnia regat. Wiało tak mocno, że nie puścili nam żadnych wyścigów, ale posłali nas na wodę. Chwila nieuwagi i już było po stawie skokowym. Tym czwartym miejscem w Halifaksie sprawiłyście z Olą Melzacką dużą niespodziankę. Też tak to odbieracie, że postrzega się was jako nadzieje na medal olimpijski? - Na pewno ten start dał nam dużo pewności siebie. Nie żeglujemy ze sobą długo, teraz to tak naprawdę drugi sezon i wciąż się jeszcze docieramy. Ola do tego zmieniła trenera, ja doszłam do teamu, nastąpiło nowe rozdanie. Sama nie wiedziałam, jak zachowa się moje ciało po trzech latach przerwy. Miałyśmy jednak dobry plan i szybko przyszły efekty. Te mistrzostwa świata były ważnym punktem w naszej drodze do igrzysk. Trzy tygodnie wolnego w pracy, by się sprawdzić. A sprawdziło się idealnie Melzacka była w Tokio, debiutowała w igrzyskach. Razem z Kingą Łobodą zajęły w olimpijskich regatach 15. miejsce. Dołączyłaś niedługo później, to był twój pierwszy kontakt z 49'erem? - Nie, bo żeglowałam w tej klasie już na początku moich studiów inżynierskich, niecałe trzy lata. Ciężko było znaleźć osobę, która poświęci się w stu procentach dla tego sportu. Miałam tu duży problem, jak się ktoś znalazł, to zrezygnował. W końcu też odpuściłam. Ola odezwała się do mnie jeszcze przed Tokio, zaczęłyśmy rozmawiać. Wzięłam wolne w pracy na trzy tygodnie, pierwszy raz weszłyśmy razem do łódki już po igrzyskach i od razu zajęłyśmy piąte miejsce w mistrzostwach Europy w Grecji. To mi otworzyło oczy, że może jednak coś jeszcze pamiętam. Wygrałyśmy mistrzostwa Polski na Bałtyku i już poszło. Wielki sukces polskiej drużyny. Pojedzie na igrzyska do Paryża! A takie piąte miejsce w żeglarskich mistrzostwach Europy to trudniej zdobyć niż młodzieżowe wicemistrzostwo Polski w trójskoku? - Nie ma co porównywać, to są dwa światy. Tu jest dużo walki z żywiołem, trzeba się też umieć odnaleźć z partnerem. Spędzamy ze sobą ponad 250 dni w roku, więcej niż z rodzinami. A skaczesz jeszcze czasem? - Nie, bo jestem kontuzjowana (śmiech). Mam jednak kolce schowane, pozostał mi numerek startowy. Kibicuję osobom, które uprawiają ten sport w moim szamotulskim klubie. Polki współpracują z najlepszymi rywalkami na świecie. Po to, by się rozwijać W mistrzostwach w Kanadzie byłyście nową załogą. Ktokolwiek patrzył na was jak na kandydatki do medalu, o który się otarłyście? - Teraz coraz więcej osób mówi nam tak: myślałem już wtedy, że odpalicie, bo stworzyłyście dobry duet. Na początku nie zwracałam uwagi na takie opinie, nie znałam części tych osób. Z czasem to się zmieniło, nawiązałam nowe przyjaźnie, liczę się z ich zdaniem. - Stawka do wspólnego treningu jest bardzo silna i o to chodzi. Jak wygląda taka współpraca? Umawiacie się gdzieś wcześniej, np. w Hyeres i tam żeglujecie? - Tak, ustalamy to w kilka załóg, następuje porozumienie, by dni przylotu i wylotu były u wszystkich zbliżone. Jeśli chodzi o same regaty, to przed nimi też trenujemy wspólnie, chcemy się porównać, np. pod względem prędkości. Gdy się pływa samemu, to nie można niczego ocenić. W Polsce macie w ogóle jakąkolwiek konkurencję? - Jest jedna załoga juniorska: Gabrysia Czapska i Hania Rajchert. Hania żegluje teraz z Olą podczas mojej rehabilitacji, w zastępstwie, bo Gabrysia też doznała kontuzji, i to poważnej. Niedługo wracam, cel mamy jeden: chcemy się przygotować do lipcowego Test Eventu, a później do mistrzostw świata. To ważne, że Ola może teraz z kimś pływać, mój powrót będzie bardziej płynny. A mistrzostwa są pierwszą kwalifikacją do igrzysk, przepustkę dla krajów wywalczy dziesięć pierwszych łodzi. Później zostaną tylko mistrzostwa Europy i regaty ostatniej szansy w Hyeres za rok. Pracujemy solidnie, a taka praca oddaje później efekt w wynikach. Tylko nie możemy sobie pozwolić na "przeboje" zdrowotne, jak choroby czy kontuzje. Dużo osób pokłada w nas wiarę, a my czujemy to wsparcie. A jeśli wszystko jest wokół nas dobrze poplanowane, mamy najlepszych ludzi, to czemu ma się na igrzyskach nie udać?