Paweł Korzeniowski w pływaniu osiągnął bardzo wiele. Był mistrzem świata i Europy, ale nigdy nie zdobył medalu olimpijskiego. Najbliżej był w swoim debiucie w igrzyskach. W Atenach w 2004 roku zajął wówczas czwarte miejsce w wyścigu na 200 metrów stylem motylkowym. Nasz znakomity pływak, który był chorążym w czasie igrzysk olimpijski w Tokio, kilka razy kończył karierę, ale wciąż wracał. Teraz po raz kolejny podjął rękawicę. Chyba już ostatni. Próba samobójcza i depresja za Polką, teraz pragnie złota dla swojej gwiazdy. Aneta Szczepańska: Jak ja to wytrwałam? Paweł Korzeniowski chce przejść do historii W rozmowie z Interia Sport opowiedział o tym, z czym zmagał się w swojej karierze i jak sobie z tym poradził. Tomasz Kalemba, Interia Sport: W lipcu skończysz 39 lat, a jednak starasz się o wyjazd na szóste już igrzyska olimpijskie. Tyle razy mówiłeś już "koniec", ale jak widać, nie chcesz się pożegnać ze sportem. Paweł Korzeniowski: - Na razie nie wychodzi mi rozstanie się ze sportem (śmiech). To jest jednak już na pewno ostatnie podejście. Później już tylko emerytura. Oczywiście ta sportowa. Trzeba będzie zająć się już tylko pracą. Od kilku lat masz już swój biznes, więc przynajmniej nie będziesz musiał nic szukać. - Zgadza się. Razem z Marcinem Cieślakiem prowadzimy szkołę pływania. Akurat teraz, w okresie przygotowań do kwalifikacji olimpijskich, Marcin wziął na siebie wiele obowiązków. Trenujemy dzieci i dorosłych. Przygotowujemy do startów w zawodach. Organizujemy obozy. Właśnie jestem na Teneryfie, gdzie przygotowuję się do mistrzostw Polski, ale niebawem wracamy tutaj już z naszym klubem. Organizujemy też obozy dla dzieci, które wyczynowo zajmują się pływaniem w innych klubach. Zainteresowanie pływaniem chyba jest spore? - Idzie moda na pływanie. Baseny są oblegane. Ewidentnie widać, że coś się zmieniło w stylu życia Polaków. Wydaje mi się, że po pandemii ludzie bardziej zaczęli dbać o siebie. Teraz mamy zdecydowanie więcej basenów, więc jest do nich łatwiejszy dostęp. Wspominaliśmy o tym, że zbliżasz się do "40". Czujesz już te swoje lata, jeśli chodzi o treningi i zawody? - Zdecydowanie czuję. Różnica w porównaniu do lat wcześniejszych jest przede wszystkim w regeneracji. Po naprawdę mocnym treningu potrzebuję dwóch dni, by dojść do siebie. Siłowo za to jest zdecydowanie lepiej niż jeszcze kilkanaście lat temu. Gdyby udało ci się zakwalifikować na igrzyska, to byłby imponujący wyczyn, bo w pływaniu w tym wieku jest się już po prostu dziadkiem. - Rzeczywiście w tym sporcie to już wiek, w którym trudno znaleźć zawodników rywalizujących na tak wysokim poziomie. Jest jeszcze 40-letni Kanadyjczyk Brent Hayden, który ma na koncie medale igrzysk olimpijskich oraz mistrzostw świata, i on też próbuje pojechać do Paryża. Pływanie jednak jest zdecydowanie dla młodszych zawodników. Od kilku jednak lat bariera wiekowa w tym sporcie się przesuwa. Kiedyś 30-latkowie to byli już w pływaniu sportowi emeryci. - Wszystko poszło do przodu. Trening też jest zupełnie inny, niż kilkanaście lat temu. To na pewno miało wpływ na to, że wciąż startuje wielu pływaków, którzy są po "30". Co ciebie pchnęło do tego, by powalczyć o kwalifikację olimpijską w takim wieku? - Tak. W historii polskiego olimpizmu na sześciu igrzyskach w sportach wytrzymałościowych jeszcze nikt nie był. Można się zatem zapisać na kartach polskiego sportu. Realny jest twój wyjazd na igrzyska. Zegar na treningach pokazuje dobre czasy? - Wierzę, że się uda. Wygląda to nieźle. Wiadomo, jaki jest sport. Tutaj nigdy nic nie jest pewne. Zrobię jednak wszystko, żeby się udało. Po to podjąłem się tego wyzwania. Najbliższa szansa będzie na mistrzostwach Polski w Lublinie (25-28 kwietnia - przyp. TK), a kolejna - jeśli mi się nie uda i dwóch pływaków nie wypełni minimum na 100 m stylem motylkowym - będzie w czerwcu na mistrzostwach Europy w Belgradzie. "Zauważyłem, że coś jest ze mną nie tak. Zamykałem się przed ludźmi, ale dałem sobie szansę" Trzymam zatem kciuki, bo przecież kilka razy kończyłeś karierę, ale wciąż walczysz. Po których igrzyskach było najtrudniejszy czas? - Po igrzyskach w Rio de Janeiro było u mnie wiele życiowych zmian i to było bardzo zajmujące głowę. Czekałem wówczas na to, aż zostanę ojcem. W tym roku zostałeś ambasadorem kampanii społecznej "Twarze depresji. Nie oceniam. Akceptuję". Miałeś zatem do czynienia z tą podstępną chorobą? - Tak. Pierwsze symptomy pojawiły się po igrzyskach olimpijskich w Londynie. Nie było też dobrze po igrzyskach w Rio de Janeiro, kiedy pierwszy raz kończyłem karierę. Było dużo zmian w moim życiu. Pojawiło się wiele nowych. Potrzebowałem sporo czasu, żeby się w tym wszystkim odnaleźć. Wtedy miałeś świadomość tego, że zmagasz się z depresją? - Z czasem zauważyłem, że coś ze mną jest nie tak. Zamykałem się przed ludźmi. To dało mi wiele do myślenia. Sam sobie z tym poradziłeś, czy była potrzebna terapia? - Nie chodziłem na terapię. Wziąłem sprawy w swoje ręce. W 2012 roku pracowałem z psychologiem, który już wtedy przygotował mnie na taką sytuację. Dzięki temu było mi trochę łatwiej, bo wiedziałem, jakich narzędzi mam używać, żeby zmienić to, co się ze mną dzieje. Sportowcy są mocno narażeni na depresję. To jest walka z ciągłą presją. Cały czas trzeba coś komuś udowadniać. A jeśli jeszcze jest się na topie, to do tego dochodzi rozczarowanie brakiem zdobycia medalu. - U mnie nie było to związane z wynikami sportowymi. Oczywiście nigdy nie byłem medalistą olimpijskim, choć byłem blisko. Ale to nie było przyczynkiem. Zadziałało u mnie zupełnie coś innego. Po igrzyskach w Londynie straciłem sponsorów, do tego rozstałem się z narzeczoną, a jeszcze wcześniej złamałem nogę. Nałożyło się zatem wiele problemów. Spirala złych informacji sprawiła, że nagle się pogubiłem. Czyli pierwsze przymiarki do tego, by zakończyć ze sportem, pojawiły się po igrzyskach w Londynie? - Tak. Już wtedy miałem takie myśli. Bardzo poważnie zastanawiałem się nad tym. Co cię zatem tknęło do tego, by jednak wrócić na dobrze znaną ścieżkę? - Porozmawiałem sobie szczerze sam ze sobą i dałem sobie szansę. Za bardzo nie miałam, co wtedy robić. Potrzebowałem odpoczynku i czasu na to, by sobie wszystko poukładać. Dopiero kiedy to się udało, to uznałem, że jestem w stanie powalczyć o jeszcze jedne igrzyska. I tak pojechałem do Rio de Janeiro, a potem jeszcze rzutem na taśmę wywalczyłem olimpijską kwalifikację do Tokio. Matura większym stresem niż start w olimpijskim finale Pamiętasz swój pierwszy start olimpijski. W Atenach w 2004 roku byłeś wtedy tuż za podium. - Tam byłem najbliżej olimpijskiego medalu, ale nie wracam myślami do tego startu. Każde kolejne igrzyska były dla mnie pewnym etapem w życiu. W Atenach miałeś 19 lat, teraz zbliżasz się do 39. Człowiek, jak jest już tak doświadczony, to chyba inaczej przeżywa już igrzyska niż wtedy, gdy był nastolatkiem? - To prawda. Pamiętam, że wtedy w Atenach potraktowałem ten start, jak zwykłe zawody. Bardziej chyba wówczas stresowałem się na maturze, niż tym debiutem olimpijskim. Pochodzisz z Oświęcimia, więc pewnie interesujesz się hokejem. - Pewnie. Nawet oglądałem dwa mecze z finału. Z tego finałowego w Katowicach widziałem tylko końcówkę. Unia została mistrzem Polski po raz pierwszy od 20 lat. - Pamiętam to. Hokej w Oświęcimiu jest bardzo popularny. Mój wujek grał w Unii. Tata zresztą też, tylko że w tej piłkarskiej. Ciebie nigdy nie korciło, żeby zostać hokeistą? - Chciałem, ale był pewien problem. Jaki? - Nie potrafię jeździć na łyżwach. Wspominałeś o tym, że po igrzyskach w Londynie straciłeś finansowanie. Teraz pewnie też przygotowujesz się za swoje, bo taki to los, jeśli nie odnosi się sukcesów? - Mam dwóch sponsorów. I jestem im za to bardzo wdzięczny. Jeśli uda się pojechać do Paryża, to będzie dla mnie wielka nagroda. Mimo że nie mam na koncie medalu olimpijskiego, to zapisałbym się w historii polskiego sportu. Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport