Podczas Igrzysk Olimpijskich w Tokio sięgnęła po srebrny medal, choć miała za sobą nieprzespaną noc, a do tego od dłuższego czasu walczyła z rywalem dużo bardziej wymagającym, od innych zawodniczek - depresją. Mimo że ostatnie tygodnie upłynęły pod znakiem starań o powrót do optymalnej dyspozycji po narodzinach córki, Agnieszka Kobus-Zawojska z ogromnym zapałem podejmuje się kolejnych, niejednokrotnie nowych wyzwań. Dwukrotna medalistka olimpijska, która w 2018 roku sięgnęła w Glasgow po mistrzostwo Europy, a później dołożyła do tego również mistrzostwo świata w Płowdiw, ma w sobie ambicję, by dalej walczyć o kolejne trofea. W rozmowie z redakcją "Sport Interia" opowiedziała m.in. o tym, jak "wycisk" na ergometrze pozwala jej odpocząć, dlaczego zerwała wieloletnią relację z trenerem, a także jak dużym wyzwaniem okazało się dla niej przelanie bolesnych myśli i przeżyć na papier w książce "Mój wyścig z depresją", która ukaże się w sprzedaży 24 kwietnia. Natalia Kaczmarek szykuje się do ślubu z Konradem Bukowieckim. Ujawnia kulisy przygotowań Narodziny córeczki wywróciły jej świat do góry nogami. Agnieszka Kobus-Zawojska powoli wraca do treningów Jakub Rzeźnicki, Interia Sport: Jest pani aktywna w mediach społecznościowych. Dzieli się pani nagraniami z treningów i aktywności fizycznej. Jak przebiega powrót do formy? Agnieszka Kobus-Zawojska: Nie jest to łatwe. Ćwiczę codziennie, ale nie idzie to tak, jak bym chciała. Kiedyś jak trenowałam, efekty widziałam od razu. Teraz trzeba na nie trochę czekać. Jest to nieco stresujące. Nie będę ukrywać - jako sportowiec byłam przyzwyczajona do swojego ciała w konkretnej formie, a ciąża mocno je zmieniła, co trzeba było zaakceptować. Uczę się tego, że należy dać sobie też czas. Dookoła słyszę "spokojnie, ja schudłam, po upływie pół roku odzyskałam sylwetkę", a ja myślę sobie: no właśnie, minęły dwa miesiące, a ja ciągle się nakręcam i czekam na te efekty. Nie jest to łatwe, ale teraz narzucam już na siebie mniejszą presję. Trochę biegam, dołączyłam treningi na ergometrze i nie ukrywam, że czekam na powrót do łódki. Czyli od czasu porodu nie było na to okazji? - Nie, pracowałam tylko na ergometrze. Ostatni raz w łódce byłam chyba w czerwcu zeszłego roku. Ergometr potrafi dać większy wycisk i choć można tam ustawić waty i moc, ja tego unikam, bo nie chce się załamywać. Aż przykro jest patrzeć na to, że będąc bardzo sprawną i mocną, pewne wartości osiągałam na rozgrzewce, a teraz towarzyszą mi podczas właściwego treningu. Staram się to akceptować i mam nadzieję, że będzie coraz lepiej. Natalia Partyka odpuszcza igrzyska olimpijskie. "Podjęłam świadomą decyzję" - W moim życiu wiele się teraz dzieje, to napięty czas. Premiera książki, otwarcie klubu wioślarskiego, dodatkowo dwumiesięczne dziecko. Nie tak dawno pewnego wieczora mąż mnie wyganiał wręcz na trening, widząc, jaka jestem zmęczona i roztrzęsiona. Powiedziałam mu, że nie mam teraz na nic siły, a on nalegał, żebym zrobiła ten trening, bo wtedy lepiej funkcjonuje moja głowa. Mówię mu: nie, chyba sobie odpuszczę, na co on "idź na ten ergometr chociaż" i ja już się zgodziłam, ale Ula (córeczka Agnieszki Kobus-Zawojskiej, przyp. red.) zaczęła płakać, więc chciałam już odpuścić. Mąż mi na to nie pozwolił i rzucił: do widzenia. My idziemy na spacer. Mam w nim wielkie wsparcie i jednocześnie motywację. Mąż mnie bardzo mobilizuje do treningów. Gdyby nie on, pewnie bym odpoczęła na fotelu, a zamiast tego "odpoczęłam" na ergometrze. Bo potrzebował go mój umysł, a nie moje ciało. Czyli w pani przypadku "naładować baterie" pozwala "wycisk" fizyczny? - Uważam, że wiele osób tak ma, no bo podczas aktywności fizycznej w pełni się na niej skupiamy, ignorując wszystkie rzeczy dookoła, które potrafią przytłaczać. Tak jest w moim przypadku. Wokół wiele się dzieje, ale sprawia to, że jesteśmy przebodźcowani. Odpoczęłam, robiąc trening, bo przez tę godzinę nie myślałam o niczym innym, tylko o wysiłku. Pod tym kątem sport jest zbawienny. Pozwala często rozprawić się z problemami na tle psychicznym, jednak w przypadku sportu zawodowego, potrafi też spokój zaburzyć. Deklarowała pani, że nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa w sporcie. Jaki zatem jest obecnie długoterminowy cel Agnieszki Kobus-Zawojskiej? - Chciałabym w tym roku wystartować na mistrzostwach świata w wioślarstwie morskim. To nowa dyscyplina, która wkrótce zostanie włączona w igrzyska. Będzie już w 2028 roku w Los Angeles. W Polsce obserwujemy początki rozwoju tej nowej w wioślarstwie dyscypliny, a w czerwcu będzie okazja w niej wystartować. To nie będzie łatwe. Można wystartować jako reprezentacja kraju lub z klubu. Ja chciałabym wystartować klubowo. To mój cel i w zależności od tego startu będę mogła dalej myśleć o kolejnej fazie powrotu do formy. - Rozmawiałam na ten temat z mężem i zdradziłam, że nie wiem, czy dam radę wystartować. Mąż przekonywał mnie, że stać mnie na to, na co stwierdziłam: wystartuję i będę ostatnia i co wtedy? A on odparł, że celem jest sam start i żeby czerpać z tego radość. Odpowiedziałam mu, że łatwo tak mówić, kiedy całe życie się osiągało pewne konkretne rezultaty. Zaczął przekonywać mnie, żebym inaczej do tego podeszła. Że sam start cztery miesiące po urodzeniu dziecka będzie i tak wielkim wyczynem. Chęci są, ale wcześniej trzeba będzie przejść kwalifikacje. Tam są dwie konkurencje - krótki dystans i długi. Ja się najpierw skupiam na tym drugim, który nie jest liczony do igrzysk i będę mogła wystartować jako reprezentantka swojego klubu. No właśnie, bo przykład chociażby Naomi Osaki pokazuje, że powrót po porodzie do najwyższej formy i sukcesów jest trudny. Nie obawia się pani tego? - Myślę, że jest to problematyczne, ponieważ musimy nauczyć się lepiej planować swój czas. Ale jak pan widzi, ja mam takie wsparcie, że mam wrażenie, że mąż lepiej dba o moje treningi niż ja sama. I to pokazuje, że kiedy kobieta rodzi dziecko, to nie oznacza, że zawodowo nic nie może już robić, że musi siedzieć w domu. Chcielibyśmy z mężem też pokazać, że nie ma znaczenia czy czas spędza z mamą, czy tatą. Oboje są rodzicami. Uważam, że należy się wspierać, a jeśli chodzi o kwestie fizyczne, o których pan mówi to trzeba uzbroić się w cierpliwość, bo nie jest to pstryknięcie palcem. Formę olimpijską budowałam kilkanaście lat, oczywiście organizm to pamięta, dlatego będzie łatwiej wrócić. 5 maja startuję w biegu "Wings for life". Nie wiem, ile dam radę przebiec, a ile przejdę. Czasami muszę zmuszać się do tej aktywności, żeby pamiętać, że po coś to robię. W zeszłym roku przebiegłam 20 kilometrów, ale myślę, że jak w tym będzie to 5 km, to będzie dobrze. 20 kilometrów to już spore osiągnięcie. Prawie dystans półmaratonu. - Jeszcze dodam, że to nie było maximum, bo biegłam wtedy z sąsiadką i bardziej ją wspierałam, niż nastawiałam na bicie rekordów. Myślę, że kilka kilometrów więcej, może z 22 bym przebiegła. Tylko wtedy byłam takim bardziej wsparciem. Jest pani bardzo aktywna nie tylko sportowo. Działa pani w Polskim Komitecie Olimpijskim. Czy kiedyś przez głowę nie przebiegały myśli, o karierze w polityce? To popularny teraz kierunek dla sportowców. Wystarczy wymienić przykłady Justyny Święty- Ersetic czy Marcina Możdżonka. - To rzeczywiście jest temat na czasie. Sama byłam pod wrażeniem, jak wielu sportowców wystartowało w wyborach samorządowych. Wystarczy spojrzeć na fenomenalny wynik Gosi Hołub-Kowalik. Ja nigdy nie chciałam iść tą drogą, bo mimo wszystko uważam, że polityka trochę dzieli. Bardziej chciałabym, żeby ludzie pamiętali mnie jako sportowca, niż polityka, stąd na razie taka decyzja. Mówię na razie, bo zaczęłam się nad tym zastanawiać, dlaczego tak dużo sportowców poszło kandydować do samorządów. Doszłam do wniosku, że chcą coś zmienić, żeby nie było tak wielu podziałów. Myślę, że wcześniej musiałabym się podszkolić z zakresu wiedzy o mechanizmach politycznych. Kiedy za coś się zabieram, to staram się być w tym dobra i profesjonalna. Czyli w najbliższym czasie nie ma co szukać pani nazwiska na listach wyborczych? - Myślę, że nie. Wybory samorządowe za nami, więc może za 5 lat... Bardziej zależy mi na pozostaniu w strukturach sportowych. Czułabym szczęście, mogąc działać w strukturach Polskiego Związku Towarzystw Wioślarskich. Na tym się po prostu znam. Przed igrzyskami w Tokio zdiagnozowano u niej depresję. Teraz dzieli się swoimi przeżyciami 24 kwietnia będzie miała premierę książka "Mój wyścig z depresją" pani autorstwa. Myślę, że dla wielu odbiorców, kibiców, czytelników sam już tytuł może szokować. Jak to, żeby utytułowany sportowiec, olimpijka z sukcesami zmagała się z depresją? - To prawda. Zatytułowaliśmy książkę "Mój wyścig" małym druczkiem "z depresją" właśnie po to, żeby każdy mógł się z nią utożsamiać. Dla mnie to był wyścig olimpijski, ale dla kogoś tym wyścigiem może być coś zupełnie innego, na przykład walka o awans w pracy. Jak sama patrzę na swoją historię, to zauważam, że ludzie mnie zawsze kojarzyli z pozytywną, optymistyczną osobą i nagle trzy miesiące przed igrzyskami nie chciałam na nie jechać, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Byłam zaskoczona, że mnie dotknęła depresja, ale jak widać, jest to choroba, która nie wybiera, bez względu na status materialny czy płeć. Każdego może dotknąć, nawet sportowców. - Co więcej, jak zaczęłam o tym mówić otwarcie, wspomniana już Justyna Święty-Ersetic przyznała się do podobnych problemów. Paweł Korzeniowski, który walczy o udział w szóstych igrzyskach, też miał stany depresyjne. Ja co prawda miałam zdiagnozowaną depresję i mój przypadek jest nieco inny. Mam wrażenie, że dotyka on sportowców w momencie gdy nie wiedzą, co ze sobą zrobić, kiedy ich kariera się kończy, bądź podczas kontuzji. Ja byłam zdiagnozowana w momencie, gdy byłam już w składzie na igrzyska olimpijskie i to jest w tym najdziwniejsze. Spełnienie marzenia z dzieciństwa jest na wyciągnięcie ręki, a mimo to nie chcesz go spełnić. Coraz więcej sportowców odkrywa karty. Opowiadają, że ta sportowa kariera jest piękna przez 30 sekund bycia na podium, ale przy tym jest wiele trudnych chwil. Doprecyzuję tylko, czyli diagnozę poznała pani przed Igrzyskami w Tokio? - Tak. Trzy miesiące przed Igrzyskami w Tokio. Tak naprawdę przeczuwałam, że taka będzie diagnoza. Miałam problemy ze snem, wyguglowałam, co może być przyczyną, zrobiłam sobie test online i wynik był jednoznaczny - w 90 procentach mam depresję. Dopiero umówiłam się do specjalisty, który potwierdził tę diagnozę. Wyobrażam sobie, że proces pisania takiej książki i przelewanie swoich prywatnych i bolesnych myśli na papier musi być bardzo wymagające. Zwłaszcza w przypadku tak trudnego tematu, jakim są zaburzenia psychiczne. - Pamiętam, że kiedy rozmawiałam z Mateuszem, współautorem książki nie było to dla mnie aż tak trudne. Nie ukrywam też, że wtedy rozwinęła się nasza relacja, a mówienie o problemach przychodziło mi naturalnie. Ale kiedy już spisaliśmy wszystkie moje myśli na papier i przed snem je czytałam, to wtedy łzy lały się strumieniami. To były bolesne wspomnienia. Kiedy zmagałam się z depresją, prowadziłam dziennik, a książka "Mój wyścig z depresją" zawiera w dużej mierze moje surowe notatki. Mam nadzieję, że czytelnicy to zrozumieją, bo nie chcieliśmy w nie ingerować, ani tego poprawiać. Pamiętam, że bardzo bałam się zajrzeć do tych notatek. To było dla mnie stresujące, ponieważ te wspomnienia wówczas do mnie wracały. Nie wierzyłam, że człowiek jest w stanie tak wiele znieść, ale budujące jest, że da się ze wszystkiego wyjść. Jako że miałem wcześniej możliwość wglądu w publikację, rozwiałbym te obawy. Wydaje mi się, że te surowe myśli w pierwotnej i niezmienionej formie, przelane na papier mogą spotkań się z lepszym odbiorem i większym zrozumieniem, aniżeli gdyby w nie ingerować i starać się je redagować. - Bardzo mi miło. To najlepszy dowód na to, że zdarza mi się zbyt krytycznie patrzeć na siebie samą. Ale zgadzam się, może być tak, jak pan mówi. Wydaje się, że zwykły człowiek, sportowiec, przedsiębiorca, czy może uczeń przeczyta treść prosto z mojego dzienniczka i łatwiej będzie mu się utożsamić z takimi zwyczajnymi problemami. "O kurczę, ja też mam problemy ze snem. Ale skoro ona mogła mimo to zdobyć medal olimpijski, to może mnie też uda się zaliczyć awans w pracy, albo napisać dobrze maturę. Dziennik, który pisałam, był dla mnie formą terapii. Zazwyczaj przelewałam swoje myśli na papier, siedząc nad jeziorem, bo nie chciałam spędzać czasu w pokoju, ale do czasu pisania książki, nie zaglądałam do tych notatek. Było to zatem dla mnie spore wyzwanie emocjonalne. Korciło mnie, żeby do tego zajrzeć, ale bałam się. Nie odnosi pani wrażenia, że postronnym kibicom, którzy nigdy nie mieli i nie będą mieli okazji poczuć na własnej skórze presji i stresu związanego z występami, nie mówiąc już o igrzyskach olimpijskich i reprezentowaniu barw narodowych nad wyraz łatwo jest krytykować i odwracać się od sportowców, którzy podczas zawodów np. zawiedli, lub zaprezentowali się poniżej oczekiwań? I z presji przez nią narzucanych często mogą wyniknąć właśnie zaburzenia psychiczne u sportowców. - Jeśli o mnie chodzi, to przejmowałam się opiniami innych osób, ale nie odczuwałam tak mocno presji związanej z oczekiwaniami kibiców. Potrafiłam się do tego przyzwyczaić. Od czasu zdobycia medali w Rio de Janeiro byłyśmy cały czas faworytkami do kolejnych tytułów i dzięki temu paradoksalnie się z tymi oczekiwaniami nawet trochę polubiłam. Traktowałam to jako wyróżnienie. Oznaczało to, że wykonywana przez nas praca jest doceniana. Dla mnie najtrudniejsza była presja, którą sama na siebie nakładałam. Całe życie powtarzam sobie, że coś muszę, że trzeba. Fakt, że nigdy nikt mnie nie chciał w tym sporcie, sprawiał, że musiałam wchodzić jak nie drzwiami, to oknem. Kiedyś ekspert od biomechaniki podkreślał, że ze mną "nigdy łódka nie będzie płynęła". Wobec tego chciałam na siłę "ucierać takim ludziom nosa" i udowadniać, że dam radę. - Wracając do tych oczekiwań ze strony kibiców, najmocniej odczuwałam je, będąc już na igrzyskach. Zanim my przystąpiłyśmy do finału, każda polska osada przegrywała. Nasz start był ostatni i słychać było już na torze zewsząd "Chyba nie będzie medalu, a przecież wiosła to był pewniak". A nam do startu pozostały dwie godziny i mocno bierzemy do siebie takie opinie. Wtedy musiałam założyć słuchawki, pójść na tor, napatrzeć się na innych startujących, co było częścią mojego rytuału. Potrzebowałam w takich chwilach odciąć się od otoczenia. Co oznaczało, że "nikt pani nie chciał w tym sporcie"? - Podczas takich standardowych badań na temat tego, jak wygląda praca wiosła w wodzie, jak się przekłada nasza siła na moc, wiele aspektów rozkłada się na czynniki pierwsze. Pamiętam, że przed Igrzyskami w Londynie jeden z polskich biomechaników powiedział, że żadna łódka ze mną nie popłynie. I przez to często byłam usuwana ze składu. Musiałam wtedy udowadniać, że zasługuję na szansę. Trenerzy również nie rozumieli, jak to jest, że łódka ze mną płynie, bo było to wbrew parametrom i nauce. To było dla mnie trudne, bo każdą zawodniczkę niekiedy chwalono, a mnie wytykano same błędy. Będąc młodą zawodniczką miałam żal, bo w ten sposób się nie buduje sportowców. Udawałam silną w gronie koleżanek, przy trenerze bagatelizowałam to, a później wracałam do pokoju i czułam się fatalnie. - To doprowadziło do zniszczenia naszych relacji na linii zawodniczka - trener przed Igrzyskami w Tokio. Przez wiele lat była ona bez zarzutu, a w tamtym roku wszystko zostało zaprzepaszczone. Trener chciał wiele kombinować, wprowadzać zmiany. Pamiętam do dzisiaj rozmowę, jaką odbyliśmy na pomoście. Zebrał nas wtedy i powiedział: nie potrafię tego wytłumaczyć, ale czwórka bez Agi nie płynie, dlatego do Tokio polecimy właśnie w takim składzie. To było trudne. Ktoś mógłby pomyśleć "o co jej chodzi, przecież otrzymała bilet do Tokio". Z jednej strony tak, ale z drugiej człowiek, z którym współpracowałam od 5 lat i zdobywałam mistrzostwo świata, twierdzi, że nie wie, dlaczego ja powinnam znaleźć się w drużynie. Czy po sukcesie w Tokio tę relację z trenerem udało się odbudować? - Przyznam szczerze, że do czasu startu zawsze staram się myśleć pozytywnie i zachowywać profesjonalnie i tak też było przed Tokio. Mimo kłótni z trenerem dbałam o to, żeby proces treningowy wciąż postępował. Zdawałam sobie sprawę, że wszyscy jedziemy na tym samym wózku i nie ma co się obrażać. Podeszłam do tego, jak do projektu. Kiedy linia mety została przekroczona, projekt został zakończony. Na pomoście podziękowaliśmy sobie uściskiem dłoni i od tamtej pory nie rozmawiałam z trenerem. Próbowaliśmy się z nim skontaktować podczas pisania książki, bo zależało nam na jego wypowiedzi, aby czytelnik miał obraz z dwóch stron, ale odmówił. Nie miał ochoty się wypowiadać. Miał do tego pełne prawo. To był przez pewien czas mój przełożony, z którym współpracę zakończył uścisk dłoni. Mimo wielu pięknych chwil nie chciałam już wracać do tego. Nie mam pojęcia, czemu przed Igrzyskami w Tokio stracił do mnie zaufanie, a ja podeszła do tego bardzo personalnie. Wtedy przychodziłam na treningi, jakbym pracowała w korporacji. Uśmiech, pozytywna energia, a po minięciu linii mety wolne. Trudno zatem stwierdzić, z czego wynikała zmiana podejścia trenera. - Wydaje mi się, że chciał nas zmotywować na zasadzie wbicia kija w mrowisko. Nasza drużyna zawsze mimo przeciwności losu potrafiła się mobilizować. W trudniejszym momencie, na co wpłynął także koronawirus, pojawiło się więcej presji, większe oczekiwania ze strony kibiców, również w stosunku do trenera. A co za tym idzie, pojawiły się nerwy. Wtedy trener zaczął wprowadzać pomiędzy nas pewien rodzaj rywalizacji, wprowadzać kolejną zawodniczkę, a my przecież się w łódce rozumiałyśmy bez słów. Jest ona niezwykle potrzebna w sporcie i nasza czwórka również zbudowała się na zasadzie rywalizacji, ale wszystko ma swoje granice. To nie był dobry pomysł na chwilę przed igrzyskami. Wioślarstwo wymaga zgrania. Ja byłam postrzegana jako słabsza fizycznie, chciano mnie wymienić, ale mam inne atuty, których nie da się wypracować - wewnętrzna motywacja, odpowiednie czucie wody. Żaden ekspert czy sprzęt, tego nie zmierzy. Niekiedy trenerzy nie rozumieją, że te "umiejętności miękkie" w sporcie też są potrzebne. Odnoszę wrażenie, że pani sytuacja to przykład zjawiska, z którym w Polsce nagminnie mamy do czynienia, nie tylko w sporcie. Obserwujemy to samo w pracy, czy w szkole. Moja mama, zawodowo psycholog dziecięcy wpajała mi, że budować człowieka należy na pozytywach. Na przykładzie, chociażby wychowania małych dzieci. Nie skupiamy się na tym, co np. namalowało źle, ale zwracamy uwagę na aspekty pozytywne, dodając przy okazji, co można poprawić, udoskonalić, nad czym wciąż pracować. Wydaje mi się, że takich podstaw psychologii brakuje wielu trenerom w naszym kraju. - To prawda. Podczas wielu zajęć trenerzy skupiali się przede wszystkim na punktowaniu i eliminowaniu błędów, ale zapominali przy tym chwalić postępy w innych aspektach. Jak jest dobrze, to raczej nikt głośno nie mówi o tym. Wiedząc, co nam wychodzi, mogłybyśmy jeszcze starać się to szlifować, doprowadzać do perfekcji. My w łódce, nawet kiedy przytrafiają się błędy, unikamy charakterystycznego slangowego hasła "nie zadzieraj". Nigdy tego nie używałam, a zamiast tego mówiłam "wpuść pióro do wody", co jest komunikatem zupełnie inaczej nacechowanym emocjonalnie. Nie chciałam skupiać się na negatywach. Odnoszę wrażenie, że na tym też zbudowałyśmy relację z dziewczynami. Nie uwypuklałyśmy błędów, a zamiast tego szukałyśmy sposobu na ich poprawę. Ludzie umieją powtarzać czynności, za które są chwaleni. Dlaczego wielu trenerów wciąż tego nie dostrzega? Trener starał się nas mobilizować właśnie poprzez system bazujący na negatywach, chciał wzmagać rywalizację. Podczas gdy my byłyśmy zgranym zespołem. Nam potrzebne były słowa "będzie dobrze, zaufajcie mi". To by wystarczyło, żeby zbudować nas przed igrzyskami. Czy da się porównać w ogóle poziom presji i wagę sukcesu podczas igrzysk w Rio de Janeiro, do tych w Tokio? - Igrzyska w Rio kojarzą mi się wyłącznie pozytywnie. Nie mam żadnych złych wspomnieć z nimi związanych. No może oprócz tego, że rozwaliłam sobie kolano i potrzeba było szycia niedługo przed startem. Tak się wtedy spieszyłam z wiosłami, że upadłam na pomoście i paskudnie rozcięłam kolano. Lekarz zakazał mi tego dnia trenować, podczas gdy trener nie wiedział o tym zajściu, bo nic mu nie powiedziałam. Z jednej strony czułam spory ból, ale z drugiej nie mogłam odpuścić treningu. Później śmiałyśmy się z tego z dziewczynami. I z tym brązowym medalem wiążą się same pozytywne wspomnienia. Wtedy stojąc na podium, marzyłam o tym, żeby to osiągnięcie jeszcze poprawić, co też się udało. Dodatkowo medale wręczała nam wówczas św. Irena Szewińska, co było dla mnie wielkim wydarzeniem. Do Rio nie jechałyśmy jako faworytki, cały wyścig prowadziłyśmy, a ostatecznie skończyłyśmy jako trzecie. Mimo to postrzegałam to, jako zwycięstwo. Medal z Tokio ma dwie strony. Pokazał mi, że po każdym dołku przychodzi górka. To była mieszanina ulgi i radości. Do Igrzysk w Paryżu pozostało już mniej niż 100 dni, a męska czwórka podwójna jako jedyna z polskich osad uzyskała w Belgradzie kwalifikację olimpijską. Trudno określić to inaczej niż kryzys polskiego wioślarstwa. Z czego on wynika i czy zgodnie z deklaracjami jest szansa w tej konkurencji na medal w Paryżu? - Mamy sporą szansę na medal, ale trzeba pamiętać o tym, że podczas igrzysk potrafią wydarzyć się różne rzeczy. Można na nich liczyć, bo ostatnio potwierdzali swoją świetną dyspozycję. Z czego wynika gorszy czas polskiego wioślarstwa? W sporcie bywa tak, że kończy się pewna epoka, a kolejne pokolenie musi dopiero ją wypracować. Ja z niepokojem patrzę na kobiece osady. Zaczynając od 2008 roku, dyscyplina stale się rozwijała, a coraz większa liczba osad uzyskiwała kwalifikację olimpijską. Na nasz medal z Tokio patrzy się z perspektywy wielkiego sukcesu, ale ja nie do końca tak to oceniam. Poprzedni trener zapoczątkował tendencję, która ciągle rosła. Przejął to od niego kolejny, minęło parę lat i znów trzeba zaczynać niemal od zera. Zabrakło odpowiedniej strategii. Teraz pojawiło się wielu młodych zawodników, którzy potrzebują czasu. Przyszłość może być jeszcze piękna, ale potrzeba odpowiedniej strategii i do tego uzbrojenia się w cierpliwość. Rozmawiał: Jakub Rzeźnicki Poniżej prezentujemy przedpremierowo fragment książki "Mój wyścig z depresją". "Jesteśmy w wiosce olimpijskiej dziesiąty dzień. Dziesięć dni, które dłużą się niemiłosiernie. Najgorsze są noce. Osiem godzin różnicy między Tokio a Warszawą. Wciąż potrzebuję pomocy. Miewam napady lęku. Wiem, że teraz niby konieczne są rytuały. Pomyśleć o trzech dobrych rzeczach. Odpalić medytację. Włączyć ciekawość z bycia w tym miejscu. W tym cholernym miejscu! Budzę się tu dzień w dzień nawet po kilka razy. Dziś wyjątkowo jedna mała zmiana - myślałam, że nie zmrużę oka choćby na kwa-drans. Tak długo starałam się zasnąć. Gdy to się w końcu udało - wow! - ledwie jedna pobudka. Wiem dlaczego. Wyczerpało mnie granie w Candy Crusha... Tak długo tutaj chyba jeszcze nie grałam. Moja drogocenna terapeutyczna aplikacja. Tylko że ze zdrowiem to ona nie ma nic wspólnego. Niebieskie światło - tak, wiem, że pochodzi również ze słońca i oszukuje nasze mózgi, jakby trwał dzień. Jasno. Ekran świeci. Po co iść spać? Bo jest noc! Nie dociera to do mnie. Potrzebuję przekierować gdzieś czarne myśli. Wiem jak. W końcu skupianie się na tym, by zburzyć w grze kolejne cukierki, działa jakoś uspokajająco. Jak kołyska. Moja miniprawda medytacji." W przypadku potrzeby udzielenia pomocy lub rozmowy z psychologiem, skorzystaj z jednego z poniższych numerów telefonów: Czynny całodobowo, 7 dni w tygodniu telefon Centrum Wsparcia dla Osób Dorosłych w Kryzysie Psychicznym - 800 702 222 Dziecięcy Telefon Zaufania Rzecznika Praw Dziecka - 800 121 212 Możesz też odwiedzić stronę centrumwsparcia.pl, gdzie znajduje się grafik dostępnych specjalistów: lekarzy psychiatrów, prawników i pracowników socjalnych. W przypadku, gdy potrzebna jest natychmiastowa interwencja, zadzwoń na numer alarmowy 112.