Turniej mistrzyń rozpoczął się w minioną sobotę. W pierwszym dniu frekwencję ratowali Chińczycy, którzy ruszyli oklaskiwać Qinwen Zheng. Mistrzyni olimpijska mimo wsparcia z trybun uległa Arynie Sabalence 3:6, 4:6. Dzień później widownia świeciła już pustkami. Kiedy Iga Świątek toczyła bój z Barborą Krejcikovą - ostatecznie wygrany 4:6, 7:5, 6:2 - liczba widzów wynosiła ledwie 400. To oznacza, że obiekt nie był wypełniony nawet w 10 proc. Rywalizację na korcie bezpośrednio oglądać może 5000 osób. Paolini pokonana, Sabalenka ozłocona przez szejków. I pękła kolejna granica WTA Finals w pułapce? Arabowie będą organizować imprezę trzy lata z rzędu Próbowano tłumaczyć, że w niedziela to w Arabii Saudyjskiej dzień roboczy. Trudno jednak oczekiwać, by w dzień wolny od pracy frekwencja zwiększyła się nagle kilkukrotnie. Wszystko wskazuje, że do takiego scenariusza nie dojdzie mimo niskich cen biletów. Najtańsze wejściówki kosztują niespełna dziewięć dolarów. - Graliśmy w karierze wiele meczów, na których nie było dużo ludzi. Graliśmy przecież przez cały Covid tam, gdzie nie było nikogo - stara się bagatelizować problem jedna z uczestniczek, Jessica Pegula. Jej słowa brzmią jednak blado. WTA Finals mają stanowić okazję do promocji kobiecego tenisa. Tymczasem atmosfera w trakcie rywalizacji wygląda momentami jak na prowincjonalnym turnieju dla półamatorów. "Ważne jest, by pamiętać, że po raz pierwszy impreza WTA odbywa się w Arabii Saudyjskiej, więc przenosimy tenis do nowej publiczności, a to wymaga czasu, aby się zbudować" - czytamy w komunikacie WTA. "Naszym celem jest rozwój WTA Finals i stopniowe zwiększenie frekwencji. Jesteśmy pewni, że każdy, kto przyjedzie, będzie się cieszył ekscytującym tenisem i wspaniałym doświadczeniem" - to dalsza część noty. Impreza w Rijadzie potrwa do 9 listopada. A potem wróci tu jeszcze dwukrotnie. WTA oddała prestiżowy turniej zakochanym w wyścigach wielbłądów Arabom na całe trzy sezony.