Rosjanin żąda dożywotniej sankcji dla Igi Świątek. Odpowiedź przyszła momentalnie. Potężny cios
Aby nie wylewać dziecka z kąpielą, jak w przypadku Igi Świątek, czyli nie pozostawiać sportowca z łatką, której do końca kariery ciężko mu będzie się pozbyć, konieczne są zasadnicze zmiany w światowym systemie antydopingowym. W rozmowie z Interią drobiazgowo mówi o tym profesor Jerzy Smorawiński, w latach 1993-2016 stojący na czele Komisji do Zwalczania Dopingu w Sporcie, która obecnie funkcjonuje pod nazwą Polska Agencja Antydopingowa (POLADA). Aktualnie jest wykładowcą na Uniwersytecie Kaliskiego, gdzie prowadzi zajęcia na temat dopingu i medycyny sportowej.
Artur Gac, Interia: Wczoraj, gdy umawialiśmy się na tę rozmowę, zdążył mi pan zasygnalizować, że nic tak pana nie oburza, jak hejt płynący wprost ze strony Rosjan pod adresem Igi Świątek.
Prof. Jerzy Smorawiński, wieloletni szef Komisji do Zwalczania Dopingu w Sporcie: - To prawda. Nie dość, że to złośliwe, to oczywiście wypowiadają się ludzie, którzy w ogóle nie mają pojęcia. I robią to z czystej złośliwości.
Żeby daleko nie szukać, a jednocześnie nie grzebać w anonimowych komentarzach, mamy wypowiedź Jewgienija Kafielnikowa, byłego asa tenisa, który po wiadomości, że Iga Świątek uzyskała pozytywny wynik testu na niedozwoloną substancję, na portalu X napisał tak: "Czasami się zastanawiam... czemu do cholery nie brałem sterydów przez całą moją karierę, żebym mógł grać zamiast 170 meczów rocznie, może 300? To naprawdę wstyd, co dzieje się teraz z tenisem. Powinien obowiązywać DOŻYWOTNI zakaz dla każdego, kto zostanie przyłapany na stosowaniu zakazanych substancji! ŻADNYCH wymówek i ZERO tolerancji, bez względu na to, kim jesteś!!!!".
- No właśnie, miałem na myśli między innymi tego człowieka. Oczywiście przeszedł drogę tenisowej, bogatej kariery, a teraz żałuje, że się nie szprycował. Nie biorąc pod uwagę, że istnieje coś takiego, jak stosowanie nieumyślne. Oczywiście, wie pan, to jest bardzo skomplikowana sprawa.
Wszak, w myśl obowiązujących przepisów, na końcu to sportowiec odpowiada za to wszystko, co znajdzie się w jego organizmie.
- Dotyka pan kwestii fundamentalnej, do której potrzebne jest pewne wprowadzenie. Opowiem pokrótce, chronologicznie. W późnych latach 90., na przełomie tego wieku, bardzo dużo osób zgłaszało, że odżywki, które stosują, zawierają zanieczyszczenie, a oni, jako ci rzekomo niewinni, otrzymują kary dyscyplinarny lub zawieszenia. Dzisiaj laboratorium tylko w szczególnych sytuacjach poddaje analizie przyniesione próbki, a wówczas, jeśli była ta sama seria i to samo opakowanie, przeprowadzano taką analizę i potwierdzano, że faktycznie odżywki były zanieczyszczone. Ponieważ stało się to nagminne, że sportowcy przynosili często pootwierane puszki, powstał ogromny zamęt. Wszyscy się tłumaczyli, że nie mieli złych intencji, a wszystkiemu winne są odżywki. I taka jest geneza.
Słowem wielu oszustów zaczęło widzieć w tym szansę na ratunek.
- Tak jest. Dlatego WADA w kodeksie, który ukazał się w 2003 roku, a obowiązuje od 2004 roku, wydała to, co pan już powiedział. Czyli naniosła paragraf drugi, który jest bezwzględny. Mówi on, iż zawodnik dokładnie odpowiada za wszystkie substancje, ślady substancji czy metabolity, które znajdują się w jego ciele. I to jest zdanie najważniejsze, co tłumaczę swoim studentom. Nie trzeba w związku z tym wyjaśniać, czy to było nieumyślne, tylko po prostu obowiązuje pełna odpowiedzialność zawodnika. Koniec kropka. I na bazie tego powstały bardzo surowe przepisy, które oczywiście sprawdzały się, lecz pojawił się inny element. Otóż metody detekcyjne niezwykle się poprawiły.
Do jakiego więc, mam tutaj na myśli światowy system, doszliśmy momentu w walce z dopingiem? Dziś z uwagi na to, jak zaawansowane są laboratoria, wykrywające 50 pikogramów na mililitr, jak w przypadku Świątek, zaczęło się wylewanie dziecka z kąpielą?
- I to jest właśnie cały problem, że technika poszła tak daleko do przodu, iż wykrywamy mikroślady. Do pewnego momentu myśmy się bardzo cieszyli, też z uwagi na tę istotną zmianę, że kiedyś steroidy anaboliczno-androgenne i ich metabolity wykrywaliśmy z możliwością cofnięcia się mniej więcej do około miesiąca. Później te metody tak się usprawniły, że właściwie można było sięgać i pół roku wstecz, jako że ślady pozostawały jeszcze we włosach. Zatem z tego punktu widzenia nastąpiło bardzo korzystne zjawisko, bo umieliśmy rozszyfrowywać i prowadzić detekcję do tego stopnia, iż sterydy praktycznie zostały wykluczone. Przestała bowiem istnieć szansa, by ich nie udało się wykryć. Jednak w pewnym momencie ta precyzja wykrywania, coraz głębsza i głębsza, zaczęła ciążyć, bo dotyczyła też innych substancji chemicznych, znajdujących się na przykład w lekach.
Pamięta pan pierwszy, duży problem?
- Oczywiście. Dotyczył on clenbuterolu. Ludzie kojarzą tę substancję z nazwiskiem kolarza Alberto Contadora, a w Polsce przede wszystkim z naszym kajakarzem, Adamem Seroczyńskim, przy okazji igrzysk olimpijskich w Pekinie. Wówczas w jego organizmie została wykryta śladowa obecność tej substancji. W stężeniu mikro, porównywalnym do tego, jakie teraz stwierdzono u Igi Świątek. Wtedy wyszli z założenia, że zawodnik na igrzyskach musi jeść tylko to, co jest dostępne na stołówce. Nieważne, że poszedł gdzieś na miasto i tam spożył posiłek.
Już nie wiem jak trzeba by było główkować, żeby dopuścić myśl, iż w melatoninie jest trimetazydyna. To po prostu jest w ogóle chore, jak można za taką rzecz karać. A tu jeszcze taki, za przeproszeniem, idiota Kafielnikow powie, w ogóle nie rozumiejąc sprawy, że za takie sytuacje sportowca należy wykluczać dożywotnio. Podczas gdy to procedury technicznych możliwości doszły niemal do perfekcji, przez co zaczęły działać na szkodę. I teraz jest problem
~ prof. Jerzy Smorawiński
I teraz tak, o ile w przypadku clenbuterolu zdołano w toku różnych procedur zdiagnozować, że jest to substancja stosowana do tuczu zwierząt, na przykład w Chinach, to wciąż może być szereg związków, które przyswajamy w różnych okolicznościach choćby w produktach spożywczych. A na końcu zawodnik, któremu wyjdzie wynik pozytywny, nawet może nie dojść do tego, co potencjalnie "zainfekowało" jego organizm w minimalnym stopniu. Zwraca na to uwagę profesor farmakologii Jean-Claude Alvarez, dyrektor laboratorium toksykologicznego w Garches. Mówi wprost, że obecny zapis, iż sportowiec jest odpowiedzialny za wszystko, co dostanie się do jego organizmu, w praktyce jest nierealny.
- Dokładnie to samo chciałem powiedzieć, a mianowicie przywołać stanowisko profesora Alvareza. Z jednej strony to jest proste, ale jednocześnie bardzo mądre stwierdzenie. Techniką doszliśmy do tego, iż odkrywamy mikrozanieczyszczenia. W takich realiach ten, w cudzysłowie, biedny sportowiec, chcąc być absolutnie uczciwym, musiałby jeść warzywa z własnego ogródka i prowadzić swoje hodowle, by nie ponosić ryzyka na przykład z mięsem. Generalnie w ogóle nie sięgać po produkty powszechne. Już nie wiem jak trzeba by było główkować, żeby dopuścić myśl, iż w melatoninie jest trimetazydyna. To po prostu jest w ogóle chore, jak można za taką rzecz karać. A tu jeszcze taki, za przeproszeniem, idiota Kafielnikow powie, w ogóle nie rozumiejąc sprawy, że za takie sytuacje sportowca należy wykluczać dożywotnio. Podczas gdy to procedury technicznych możliwości doszły niemal do perfekcji, przez co zaczęły działać na szkodę. I teraz jest problem. Bo z jednej strony chodzi o to, by nadal utrzymać reżim, aby strażników antydopingu nie robiono w przysłowiowego konia, a jednocześnie ewentualnie podnieść progi, aby nie schodzić do mikrodawek. I to jest cała, nowa filozofia, jako że tylu sportowców zostało narażonych na głębokie przeżycia psychiczne. Przecież my możemy sobie tylko wyobrażać, co taka Iga przeżywała. Raz, że w ogóle była zaskoczona wynikiem pozytywnym, zaś po drugie otrzymując hejty, a pewnie nie o wszystkich nawet wiemy.
As Sportu 2024. Ewa Pajor kontra Aleksandra Kałucka. Kto zasługuje na awans? Zagłosuj!
Smutno to powiedzieć, ale Iga prawdopodobnie już do końca kariery, mimo że dowiodła swojej niewinności, będzie naznaczona łatką dopingowiczki.
- Niestety. W ogóle dziwię się, że utrzymano tę karę dyskwalifikacji. Chyba w myśl starej zasady, że skoro wynik był pozytywny, to jakaś dyskwalifikacja być musi. Na początku tego wieku, około 20 lat temu, byłem bardzo zaangażowany w sprawę piłkarza Jakuba Wawrzyniaka, który swoją karierę przeniósł do greckiego klubu Panathinaikos Ateny.
Doskonale pamiętam.
- Mieliśmy wówczas z nim bardzo bliski kontakt, nomen omen będąc w Grecji przy okazji wielkiego sympozjum. Chłopak wówczas do nas przyszedł i opowiedział nam tę całą swoją historię, którą wywołało zażycie odżywki odchudzającej, którą kupił w Polsce. W jej składzie była metyloheksanamina, która jeszcze wtedy nie była na liście substancji zakazanych. To znaczy weszła dopiero z końcem tego roku, w którym wydarzyła się ta sprawa. Natomiast osoby decyzyjne wyszły wtedy z założenia, że w sensie chemicznym to jest pochodna amfetaminy, a na liście substancji zakazanych napisano zdradliwie tak: amfetamina i związki podobne. I teraz bądź mądry, jakie to związki. Oczywiście trzeba być wybitnym farmakologiem, żeby te rzeczy do końca rozszyfrować. Efekt był taki, że temu piłkarzowi zmarnowano karierę. Nie dość, że był zawieszony, to stracił kontrakt, a był wówczas na fali. W pewnym sensie wówczas złamano mu życiową karierę.
Wymowa pana przekazu brzmi jednoznacznie. Rewizja kodeksu antydopingowego jest absolutnie konieczna?
- Ja uważam, że tak. Dlatego, że obecny stan rzeczy przynosi potworną krzywdę moralną. Opamiętajmy się! Oczywiście ja nadal jestem, używając sportowej terminologii, fighterem do walki z dopingiem i wszelkiej maści oszustwami, ale trzeba patrzeć na sprawę szeroko. Niech pan spojrzy, 1/3 zawodników startujących na igrzyskach w tym roku w Paryżu na przykład nie miała badań w okresie poprzedzającym igrzyska. A przecież wiemy, że najwięcej dyskwalifikacji było przed igrzyskami. Masa zawodników, liczna grupa, w ogóle nie dojechali do stolicy Francji, bo zostali zdyskwalifikowani. To jest bardzo ważny okres do badań, bo wówczas wykrywa się "grube" rzeczy.
To duży wyrzut dla WADA, która jest światowym stróżem.
- No właśnie. A jako lekarz mogę panu powiedzieć, że takie stężenie trimetazydyny, jak w przypadku Igi Świątek, nie miało żadnego wpływu na możliwości metaboliczne, bowiem to środek wpływający głównie właśnie na poprawę metabolizmu komórkowego. I to samo powiedziałbym odnośnie ilości clenbuterolu, stwierdzonej u Seroczyńskiego w 2008 roku. Zachowujmy jakiś zdrowy rozsądek, a nie, że do jednych w ogóle nie docieramy z kontrolami, a w przypadku innych zerojedynkowo weryfikujemy ich przypadki z mikroskopijnym szkiełkiem.
Tymczasem w opozycji do faktów już pojawiają się głosy, że jeśli Światowa Agencja Antydopingowa nie odwoła się od kary dla Świątek, to tylko dlatego, że szefem WADA jest Witold Bańka, to Polak i lubi Igę. Podczas gdy to przecież zespół ekspertów podejmuje decyzje.
- To jest z jednej strony śmieszne, ale z drugiej denerwujące, że wypowiadają się ludzie, którzy nie czują problemu. Trudno wymagać, żeby wszyscy znali sprawę od podszewki, ale tym bardziej powinni być wstrzemięźliwi w swoich wywodach. Obracamy się wokół przykładu polskich zawodników, ale takie przypadki dotyczą także sportowców z innych krajów, którzy przejechali się na zanieczyszczeniach. To jest trochę tak, że wielu ludzi hołduje zasadzie "bij mistrza".
Iga Świątek wygrała walkę z czasem i w świetle antydopingowego prawa jest niewinna. Musiała jednak dać z siebie wszystko, aby dowieść uczciwości, zarówno pod względem możliwości finansowych, jak również organizacyjnych. Takiemu sportowcowi jest łatwiej niż Kamilowi Majchrzakowi?
- Niewątpliwie tak, ze sprawą Kamila też wyniknął problem... Wiadomo, że Iga Świątek ma cały aparat, bo cała rzecz polegała na tym, aby zdobyć ten sam preparat, nienapoczęty, z tej samej serii, co jest niezwykle trudne. A sukces jest bardziej prawdopodobny, im sportowiec ma większe możliwości. Zasada porównawczego badania dotyczy dokładnie tej samej serii produkcyjnej. Być może, nieco przerysuję, pół Polski pomogło jej, by misja zakończyła się powodzeniem.
Co dzisiaj, pana zdaniem, w obliczu koniecznych zmian, jest największym zagrożeniem dla systemu antydopingowego i wszystkich "szeryfów", stojących na jego czele? Gdzie ci sportowcy, którzy autentycznie chcą oszukiwać, wciąż mają największą ku temu przestrzeń?
- Są takie miejsca na świecie, do których bardzo ciężko jest docierać kontrolerom. I o tym wiedzą sportowcy. Przykładem mogą być ciężarowcy, którzy wyjeżdżali na przykład do jakiegoś ośrodka w Gruzji, o którym jeden Bóg wiedział, gdzie się znajduje. Dojazd w takiej miejsce wymagał wystąpienia o wizy i wówczas taki przyjazd staje się jawny, a przecież cała specyfika tych kontroli ma polegać na tym, że są one niezapowiedziane. A jeśli trwa procedura organizowania niezbędnych dokumentów, wówczas skuteczność spada. Kiedyś bardzo dużo takich miejsc było w Chinach. Teraz to państwo trochę się poprawiło, sprawy antydopingowe są tam na wyższym poziomie aniżeli to miało miejsce przed 2008 roku. Przecież mieliśmy wtedy wiele takich zjawisk, że na igrzyskach pojawiały się nazwiska sportowców, którzy nigdy i nigdzie nie występowali. A tu nagle zdobywali medale. Czyli gdzieś zostali ukryci. Myślę, że takich miejsc wciąż jest dość dużo w Afryce. Dlatego tak ważna jest tutaj kwestia sprawiedliwej równowagi, pomiędzy sportowcami w cywilizowanych miejscach, a tymi mniej dostępnymi, do których bardzo trudno jest dotrzeć z kontrolą niezapowiedzianą w okresach przygotowawczych. To oczywiście generuje ogromne koszty, a w związku z tym namacalne problemy.
A co z laboratoriami?
- To jest druga kwestia, czyli ogromne koszty ich wyposażenia. Przez to bardzo ciężko jest je mnożyć. Jeśli dobrze się orientuję, to obecnie mamy na świecie bodaj 33 akredytowane laboratoria. Wydaje się, że to duża liczba, ale w pewnych obszarach nie ma możliwości kontroli. Dlatego czasami zastanawiam się nad sprawiedliwą równością kontroli antydopingowych.
Bo wracamy do tego, że inni wciąż znajdują możliwości, by unikać kontroli, a są tacy, jak Iga Świątek, którzy wpadają na zanieczyszczonym leku, winnym spełniać najbardziej wyśrubowane kryteria i są karani.
- I kończy się obciążeniem wizerunku, co jest potężną stratą. Choćby nie wiem co, to zawsze ktoś powie, że "ona coś tam wzięła". Niektórzy zapamiętają tylko słowo "doping" i bez znajomości całej historii będą jej zawsze to wyrzucać. A przecież ona sięgnęła po lek nasenny, w którym nie miała prawa znaleźć się ta zakazana substancja. Powierzchowne informacje szybko docierają do ludzi, a te głębsze niestety już nie do końca.
Rozmawiał: Artur Gac