Olgierd Kwiatkowski, Interia: Od wielu lat jest pan trenerem kadry narodowej dziewcząt. Pracował pan też w reprezentacji z Igą Świątek. Kiedy miał pan okazję po raz pierwszy zobaczyć na korcie Igę? Mikołaj Weymann, trener kadry narodowej Polski juniorek: Iga dość szybko dała znać o sobie i swoim talencie. Od razu znalazła się w kręgu zainteresowania trenerów kadry. Ja pierwszy raz na korcie zobaczyłem ją w wieku 13 lat. Był to finał singla turnieju Tennis Europe U-16 w Zabrzu. Jej przeciwniczką była również bardzo utalentowana - o rok starsza - zawodniczka Wiktoria Rutkowska. To był bardzo emocjonujący mecz. Iga wygrała. Czym wyróżniała się na tle rówieśniczek? - Doskonale wykorzystywała geometrię kortu, potrafiła grać szybkie, pewne i głębokie kierunki, jak również w idealnych momentach potrafiła zagrać skrót. Jednak najważniejsze były jej emocje, które nakręcały ją do walki, odważnych zagrań i ciężkiej pracy na korcie. Kiedy razem jeździliśmy na turnieje, miała czasami problem z ich kontrolowaniem. Dziś widać, że wraz ze swoim sztabem wykonała ogromną pracę. Jest bardzo opanowana, wyważona i dojrzała. Kiedy Iga była w kadrze pod pana opieką, reprezentacja Polski dziewcząt odniosła jeden z największych sukcesów w historii w tej kategorii wiekowej. W 2016 roku wygrała Fed Cup Junior, nazywane nieoficjalnymi drużynowymi mistrzostwami świata. Przedtem tylko raz Polska triumfowała w tych zawodach, za czasów sióstr Radwańskich. Jak to zwycięstwo wpłynęło na karierę Igi? - Finały Fed Cup Juniors były pod wieloma względami wyjątkowe. Iga miała wtedy lekki problem z tym, by uwierzyć we własne możliwości, szczególnie w starciach z uznanymi rywalkami - zawodniczkami ze ścisłej światowej czołówki w jej kategorii wiekowej. To są dziś bardzo znane zawodniczki: Bianca Andreescu, która wygrała US Open w ubiegłym roku, Amanada Anisimowa - półfinalistka ubiegłorocznego Roland Garrosa, mniej utytułowane, ale znane w tenisowym świecie Anastazja Potapowa i Olga Danilović. Iga nie odstawała od nich na krok pod względem umiejętności taktyczno-technicznych, czy cech motorycznych. Ale, jeśli z nimi przegrywała, to mentalnie. - Byliśmy wtedy na piątej pozycji w rankingu drużynowym. Dolosowano nas do grupy z Kanadą. Na pierwszej rakiecie (jako najsilniejsza zawodniczka w zespole - przyp. OK) grała Andreescu. W tym meczu Iga się w końcu przełamała. Wcześniej swój mecz wygrała Maja Chwalińska. Wygrywaliśmy już po singlach. Dziewczyny nabrały pewności siebie. W półfinale ograły Rosję z Potapową w składzie. Zrewanżowały się za porażkę w finale mistrzostw Europy. O złoto zagrały z USA, gdzie liderką była Anisimova. Ta impreza i te zwycięstwa dały Idze ogromną pewność siebie. Pojechała zaraz potem do Szwecji zagrać pierwsze zawodowe turnieje w karierze i od razu wygrała. Tenis jest grą indywidualną, ale Iga sprawdza się i w drużynie i w deblu, w którym doszła teraz do półfinału Rolanda Garrosa. - Iga zawsze była taką towarzyską indywidualistką. Dobrze się czuła zarówno w drużynie, jak i swoim świecie książek i muzyki. Nigdy nie miałem z nią problemów wychowawczych. Tylko czysto sportowe. A to zupełnie normalne. Jak pan widzi finał Świątek - Kenin? - "Na papierze" jest faworytką, ale nic więcej nie powiem, żeby nie zapeszać. Tenisiści są przecież bardzo przesądni. A kariera po Rolandzie? Stać ją będzie, by potwierdzić obecną pozycję? - Jak jej zdrowie pozwoli, to nie ma ograniczeń. Może w tenisie zdobyć wszystko. Dla niej, w tej dyscyplinie sportu tylko "sky is the limit". Myśli pan, że ten sukces będzie miał pozytywne przełożenie na polski tenis? - Zawsze takie sukcesy są kołem zamachowym. Dzieci i ich rodzice chcą iść w ślady najlepszych. Pewnie teraz też tak będzie. Rozmawiał Olgierd Kwiatkowski