Na wywiad umówiliśmy się w sobotę, dwie godziny po zakończeniu finału Igi Świątek z Sofią Kenin. Były trener triumfatorki Roland Garrosa nie chciał rozmawiać w tym momencie. Był wyraźnie przejęty, rozemocjonowany. Rozmowę odłożyliśmy na niedzielę. O takich osobach często się zapomina, a to przecież one mają znaczący wkład w sukces sportowy. Michał Kaznowski prowadził Igę Świątek przez pięć lat. Pracował z nią dłużej niż obecny szkoleniowiec Piotr Sierzputowski i zdecydowanie dłużej niż jakikolwiek trener, który w mediach mówi o sobie, że jest byłym trenerem Igi Świątek. To właśnie on stworzył podwaliny pod jeden z największych sukcesów polskiego sportu. Był jak budowniczy, który doprowadził do budowy domu w stanie surowym, ale prace wykończeniowe wykonała inna firma. Był jak nauczyciel, który przygotował ucznia do matury, ale potem opiekę nad nim przejął inny wychowawca. Zapominany trener Igi Świątek. Olgierd Kwiatkowski, Interia: Wzruszył się pan? Michał Kaznowski, były trener Igi Świątek: Pojawiła się łezka w oku. W jakimś stopniu przyłożyłem się do tego zwycięstwa. Położyłem cegiełkę na tej budowie. Cegiełkę czy cegłę? A może parę cegieł? Ile lat pan pracował z Igą? - Zaczęliśmy pracę w 2011 roku, zakończyliśmy współpracę w 2016 roku. To było między 10. a 15. rokiem życia. Jak się zaczęła wasza współpraca? - To ciekawa historia. Współpracę zaproponował mi pewien ambasador sportu. Wspierał finansowo Igę na początku kariery. Ten sponsor określił formułę działania, miał wizję. Przedstawił projekt, jak mają wyglądać treningi Igi, chciał, żebym ja był trenerem. Tata Igi zgłosił się do mnie z rekomendacji tego sponsora. Szybko znaleźliśmy wspólny język. Kto był tym ambasadorem? - Ten ambasador chciał być wtedy anonimowy. Myślę, że nadal chce nim pozostać. Dlatego nie chcę mówić, kto to był. Bardzo pomógł Idze? - To wsparcie było niezbędne, by ruszyć z większą ilością treningów. Wynajęcie kortów, treningi - wszystko to kosztuje. Na początku drogi Igi pojawiły się jednak dobre dusze, które chciały pomóc i pomagały. Bez tej pomocy nie byłoby zwycięstwa w Roland Garrosie? - Byłoby ciężej dojść na szczyt. Mogło być różnie. Takie talenty jak Iga, jak wiele talentów, które mamy w Polsce, na zachodzie Europy, w USA, są wspierane przez federacje, które są o wiele zamożniejsze niż Polski Związek Tenisowy. PZT robił tyle co mógł, ale to była kropla w morzu potrzeb. Jak pan wspomina treningi 10-letniej Igi? - Większą uwagę wszyscy przykładali wtedy do jej siostry Agaty. Była bardziej utytułowana, zdecydowanie bardziej pracowita i dojrzała jak na swój wiek. Iga była cały czas tą goniącą, dzieckiem, które chciało za wszelką cenę dorównać starszej siostrze, rywalizować z nią. Pamiętam jak na treningach rzucałem 10 piłek w serii dla Agaty, a Idze sześć. I Iga była strasznie zła na mnie, że nie daję jej tyle samo piłek. Musiałem to zmienić, rzucać po tyle samo piłek mimo że ona była młodsza. Jej ambicja nie pozwalała na to, żeby trenowała na niższych obrotach. Czyli to był dobry układ, że starsza siostra nakręcała młodszą? - I tak i nie. Musiałem umiejętnie zrównoważyć różne aspekty pracy z dziećmi. Chodziło o to, żeby była i zabawa, i przemycić w tym wszystkim pracę, ale i nie zrobić krzywdy młodszej z sióstr. Widać było już wtedy to, co widzieliśmy przez dwa tygodnie na Roland Garros talent i siłę mentalną, bo umiejętności pewnie przyszły z czasem. - Można było dostrzec wielką ambicję. Ale jeszcze coś. Iga niezależnie od momentu meczu nie zwalnia ręki. To było w niej od małego. Jak była piłka do ataku, to atakowała niezależnie od tego, co się może wydarzyć. To było fajne. Kiedy przegrywała mimo to, lubiła sobie potem popłakać, ale popłakała i parła do przodu. Dziś widzimy tego efekty. Jak się czuła po porażkach? - Były łzy i złość. Staraliśmy się zawsze przekuwać to w złość sportową, chęć rewanżu. Ukierunkował ją w tym kierunku ojciec. Sprawił, że porażki mobilizowały ją do cięższego treningu. Ciężko się pracowało z Igą? - Było jak w życiu. Były wzloty i upadki. Były i kłótnie i sprzeczki. Ale w późniejszych etapach liczyła się praca, by iść do przodu, by rzucić sobie kolejne wyzwania. Bardzo dobrze wspominam to, że ona sama potrafiła sobie narzucić pewne cele, nawet wtedy, kiedy ja ich nie stawiałem. Nie zawsze to było dobre. Czasami miała zbyt wygórowane ambicje, niedostosowane do aktualnych możliwości. Niemniej, szukała czegoś więcej. Była zdyscyplinowana? - Dbał o to tata. Na początku była niepokorna. Miała talent, więc nie czuła potrzeby wykonywać pewnych zadań kilka razy. Potrzebowała dyscypliny. Ojciec ją nauczył systematyczności, ciężkiej pracy. Ja też musiałem do tego się dołożyć. To się okazało skuteczną metodą.