Niebywałe, co stało się w meczu Igi Świątek. Polka skonsternowana, publiczność aż wstała
Iga świątek prowadziła już 4:1 i wiele wskazywało, że pierwszy set dostatecznie ułożyła sobie pod to, by pokonać swoją dobrą znajomą Caty McNally. Amerykanka jednak podnosiła poziom, a gra naszej gwiazdy na tyle się popsuła, że wynik niebezpiecznie zaczął uciekać. I uciekł, aż jeden z dziennikarzy gorzko zażartował, że czołowa tenisistka świata opatrznie realizuje słynną ideę olimpijską.

- Trudno wytłumaczyć, co tu się stało. 90 procent zawodniczek nie przegrałoby takiego seta - zachodzili w głowę eksperci, nie mogąc uwierzyć w to, co stało się w partii otwierającej bój Igi Świątek z nisko notowaną Cathy McNally.
Iga Świątek "już strzela, już strzela"
W przypadku Amerykanki, o czym pisaliśmy już wcześniej, ranking jest mylący, ale podopieczna Wima Fissette'a doskonale weszła w to spotkanie. Popełniała niewiele błędów, a pilnowała się także z tym, aby styl jej zagrań był skrojony pod wymagania trawiastej nawierzchni. Świetnie to było widać, zwłaszcza patrząc na spłaszczony forhend.
W takim stylu Polka grała właściwie do stanu 4:1, ale McNally coraz bardziej dochodziła do głosu. I skutecznie odrabiała straty. Przy stanie 4:3 w pierwszym secie, pod koniec gema z podaniem Amerykanki Iga popełniła dwa błędy. Już przy pierwszym wyraźnie się zirytowała, zaczęła gestykulować i na odległość, z przeciwległej strony kortu, komunikować się ze swoim sztabem.
"Już strzela, już strzela" - poniosło się na trybunach, gdy pięciokrotna triumfatorka Wielkich Szlemów przestała z regularnością trafiać w kort. Zanikło też to, co na początku wyglądało bardzo obiecująco, czyli wspomniany płaski forhend. Mówiąc obrazowo, nieposyłany zaczął być kierowany do góry, z wysokim kozłem, a nie kierowany "do przodu".
W dziewiątym gemie, przy stanie 4:4, Polka wyszła z wielkich tarapatów. Przegrywała już 15:40, Amerykanka miała dwa break-pointy, ale trzy punkty z rzędu padły łupem Igi, która wiele dołożyła w polu serwisowym. Po stronie Świątek jednak zaczęły mnożyć się błędy, z kolei przeciwniczka coraz bardziej rozluźniła rękę i szukała urozmaiconej gry. Pokazała też to, z czego jest znana, czyli skuteczność pod siatką. Miała też przy tym trochę szczęścia, gdy w jednej z akcji z chirurgiczną precyzją opieczętowała linię boczną.
Idea olimpijska na zgubę. Iga Świątek "mocniej i wyżej"
Najbardziej rzucało się w oczy to, że Polka zbyt często zaczęła wybierać wariant siłowy. W tej wyrafinowanej grze, jaką jest tenis, postawiła na zbyt jednowymiarowy tenis, który - co gorsza - nie był skuteczny. I wyraźnie się spieszyła, jakby każdą akcję chciała zamknąć jedną-dwiema wymianami.
Cały problem bierze się z umiłowania Igi dla idei olimpijskiej, czyli "szybciej, wyżej, mocniej" - gorzko zażartował jeden z dziennikarzy, z wyraźnym wskazaniem na ostatnią wartość, rozmyślnie odwracając kolejność słów.
Końcówka to był popis McNally. Najpierw dość pewnie przełamała Świątek, wychodząc na prowadzenie 6:5, a po chwili przy swoim podaniu ograła naszą gwiazdę "na sucho". Wytrawna, wimbledońska publiczność, która z każdą kolejną minutą meczu coraz szczelniej wypełniała trybuny kortu centralnego, nagrodziła Amerykankę burzą braw. Wielu fanów uczyniło to na stojąco.
Iga Świątek, jak to ma w zwyczaju, udała się na przerwę toaletową, a później w roli coacha na wzór paryskiego turnieju objawił się jej trener przygotowania fizycznego, Maciej Ryszczuk. Przekazał Idze wskazówki, które okazały się być na wagę złota. Polka odjęła z siły, przekładając akcenty na precyzję i efekt był znakomity. Dwa kolejne sety to już była wyraźna przewaga faworytki, która - pisząc kolokwialnie - "zajechała" McNally intensywnością swojego tenisa.
Artur Gac, Wimbledon


