Kiedy Emma Stone w roli Billie Jean King w filmie "Wojna płci" rozpoczyna batalię o zrównanie zarobków kobiet i mężczyzn w tenisie, kiedy zaczyna wołać o równouprawnienie, nie musi szybko czekać na odpowiedź. Oczywiście, że strony mężczyzn. Odpowiedź, która doprowadziła nas wprost do obecnych WTA Finals. Dzisiaj Billie Jean King kojarzy się z dużym turniejem tenisowym jej imienia i z przebojem Michaela Jacksona. Quincy Jones naciskał nawet na niego, by zmienił tytuł piosenki, bo nieuchronnie będzie się kojarzyła ze znaną tenisistką. W latach siedemdziesiątych - najlepszą na świecie. Fani sportu i tenisa pamiętają, że wygrała Wimbledon aż sześciokrotnie, w latach 1966, 1967, 1968, 1972, 1973, 1975, a zatem więcej razy niż Björn Borg - bohater innego, znakomitego filmu o tenisie i finale wimbledońskim z 1980 roku. Mawiano wtedy jednak, że to jednak nie to samo. Gdy wygrywa kobieta to nie to samo, co facet. To właśnie bulwersowało Billie Jean King. Bulwersowało do tego stopnia, że postanowiła coś z tym zrobić. Na to przyszła odpowiedź, której udzielił Bobby Riggs, niegdyś mistrz tenisa, potem nałogowy hazardzista i szowinista. Był mizoginem. Podczas pojedynków z kobietami - najpierw z Australijką Margaret Court, a następnie Billie Jean King - dokładał wielu starań, by skompromitować kobiecy tenis, kobiecy sport. Urządzał z tych starć cyrk, przebierał się w spódniczki i kobiece fatałaszki, by pokazać, że choć ma już szósty krzyżyk na karku, pokona na korcie każda kobietę (nawet najlepszą na świecie) bez najmniejszego trudu, bez treningów, nawet w krępujących ruchy ciuchach. Tyle jest wart sport kobiet - manifestował. - Gdy staną naprzeciw dowolnego mężczyzny, okaże się, że to trzecia liga. Że są dobre, ale jedynie w swoim, ograniczonym świecie. Mężczyzna kontra kobieta. Wojna płci W efekcie rozegrał mecz, który nazwano "Masakrą w Dzień Matki". 55-letni weteran, który wygrał Wimbledon i US Open jeszcze w 1939 roku, przyjął wyzwanie 11-krotnej mistrzyni Australian Open, Margaret Smith Court - jednej z najlepszych, o ile nie najlepszej zawodniczki przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. I zmiótł ją z kortu, ośmieszył. Billie Jean King nie mogła tego tak zostawić. Chociaż początkowo obruszyła się na samą myśl o tym, by przyjmować wyzwanie 55-letniego mizogina i szydercy, po klęsce Margaret Smith zmieniła zdanie. Wyszła na kort i pokonała Riggsa 6:4, 6:3, 6:3. O tym opowiada film "Wojna płci" z Emmą Stone i Stevem Carrellem. Sport wrócił do kina. Tak pokazał tę scenę Quentin Tarantino To był punkt wyjścia. Billie Jean King zyskała argumenty dla swej batalii o to, by zrównać znaczenie tenisa kobiet i mężczyzn oraz zarobki. Kiedy więc organizatorzy Los Angeles Open odmówili jej postulatom, wraz z kilkoma zawodniczkami zrzeszonymi w tzw. Original 9 postanowiła wycofać się z imprezy. Tenisistki założyły swój turniej Masters, zwany Virginia Slims Championships. To od niego wywodzi się dzisiejsze WTA Finals. Więcej setów dla kobiet - eksperyment WTA Finals Impreza okazywała się często paradoksalna. Weźmy chociażby pierwszą triumfatorkę Chris Evert, która po wygraniu pierwszej edycji w Boca Raton na Florydzie nie mogła przyjąć zawrotnej sumy 25 tysięcy dolarów nagrody, gdyż... była niepełnoletnia. Z kolei w 1984 roku zapadła decyzja, by w ramach zrównywania kobiet i mężczyzn w ramach WTA Finals przeprowadzić pewien eksperyment. Oto po raz pierwszy od 1901 roku kobiet miały grać mecze do trzech wygranych setów, jak mężczyźni. Do tej pory grywano tylko do dwóch, czyli w formule "best of three". Teraz mieliśmy "best of five", czyli w grę wchodziły nawet mecze pięciosetowe. Problem polegał na tym, że rozwiązanie okazało się zbyteczne. Zawodniczki tych pięciu, nawet czterech setów i tak nie grały. Jeżeli już któraś zwyciężała, to po prostu robiła to na dystansie trzech setów zamiast dwóch i mecze jedynie się przedłużały. Wcale nie były bardziej zacięte. Pierwszym meczem, w którym rzeczywiście trzeba było rozegrać więcej niż trzy sety był finał z 1986 roku, z udziałem Martiny Navratilovej i Hany Mandlikovej. Tak wyglądał też ostatni finał w tej formule - w 1998 roku. Wtedy to Martina Hingis w czterech setach wygrała z Lindsay Daveport. Po tym meczu zrezygnowano z rozgrywania meczów kobiet do trzech wygranych setów definitywnie. Nie ma ich nawet w obecnych turniejach wielkoszlemowych. A zarobki tenisistów i tenisistek zrównane zostały jedynie w turniejach Wielkiego Szlema.