Nigdy dotąd, w ponad 50-letniej historii WTA Finals, jedna zawodniczka ograła drugą w decydującym starciu aż tak wysoko - oddała jej zaledwie jednego gema. A tej sztuki w meksykańskim Cancun dokonała Iga Świątek - rozgromiła bezradną, choć próbującą walczyć Jessikę Pegulę 6:1, 6:0. Był to dla Polki finał marzeń, z minimalną ilością własnych błędów i niemal perfekcyjną grą. - Wiadomo, jakieś tam nerwy były, nie jest łatwo wyjść ze stuprocentową koncentracją, ale cieszę się, że od początku wiedziałam, jaki mam cel. Przeznaczenie powiedziało Idze Świątek, kiedy może wracać. Jako ta najlepsza! W rozmowie z Canal + najlepsza tenisistka świata była wyraźnie zadowolona, choć wciąż oszołomiona kolejnym sukcesem. Może i wygrywała już cztery raz Wielkiego Szlema, ale triumf w finale sezonu jest bardzo specyficzny - można go osiągnąć już tylko raz w sezonie, po "załapaniu się" do grona ośmiu najlepszych zawodniczek świata. - Czułem po wczorajszym meczu z Aryną, że ten kort nie jest mi obcy, że nie popełniam za wielu głupich błędów. I wykorzystałam tę szansę - stwierdziła Polka. I kto wie, pewnie przewidziała to, co się wydarzy w Cancun - złą pogodę, możliwe przesunięcia w planie gier, a nawet przełożenie o dzień finału. W przeciwieństwie do wielu rywalek nie zabukowała bowiem biletu powrotnego na poniedziałek. - Nie wiem nawet, jak to całe zamieszanie logistyczne wyglądało po przedłużeniu turnieju o jeden dzień. Mam szczęście, bo od początku miałam bilet powrotny na wtorek. Przeznaczenie mówiło, że coś takiego się wydarzy - opowiadała. Iga praktycznie odpuściła już Sabalence. I dlatego powrót na szczyt jest dla niej... abstrakcyjny Polka od 10 września musiała gonić Sabalenkę w głównym rankingu WTA, ale w tym Race, oddającym wszystkie wyniki od stycznia, zawsze była za kimś. Głównie za Sabalenką, bo to Białorusinka rozdawała karty i dlatego to ona miała największe szanse, by triumfować na końcu sezonu. Tak się jednak nie stało. Może i dlatego, że Iga... odpuściła w pewnym sensie walkę o tron. - Pamiętałam tutaj, ile było dodatkowych emocji związanych z tą rywalizacją, ile nerwów mnie to kosztowało aż do czasu US Open. Najdziwniejsze jest to, że tego typu sukcesy przychodzą wtedy, gdy się ich najmniej spodziewasz. Aryna ma za sobą świetny sezon, wygrała Szlema, dwa razy grała w finale. Celebracja na korcie. W hotelu będzie już... mniej emocji Iga Świątek, po ostatniej piłce w meczu finałowym, położyła się na korcie, a dopiero później zaczęła się cieszyć. Nie była to może tak wielka radość, jak po drugim triumfie w Paryżu, ale też widać było wzruszenie polskiej gwiazdy. - Przez pierwszych kilka godzin nie ma czasu na celebrację, jest wiele obowiązków, pewnie spędzę trzy godziny na korcie przy sesjach i wywiadach. Dopiero około 23 zaczniemy może świętować, ale ja jestem z tych spokojniejszych. Dla mnie najlepsze momenty do radości są na korcie, gdy wiem, że to właśnie zrobiłam i mogę zbić piątki z zespołem. W pewnym sensie to, co jest potem, jest już wystudzone - powiedziała raszynianka. Czym się różni Iga Świątek z jesieni 2020 roku, gdy wygrała swój pierwszy turniej wielkoszlemowy w Paryżu, od dzisiejszej, triumfatorki WTA Finals? Polka sama przyznała, że wtedy była tym wszystkim zaskoczona i długo nie mogła dojść do siebie. - Teraz mam czas, by świętować to, poświęcić więcej czasu, jestem już po sezonie. Jestem też dumna z siebie i zespołu, pracujemy na takie momenty, ale też przecież zawsze patrzę na kolejne cele i do przodu. Warto jednak czasem pomyśleć o tym, co się osiągnęło - stwierdziła nowa liderka rankingu WTA.