Kiedy dowiedziała się pani o chorobie? Danielle Collins: Kiedy miałam 24 lata, nagle - w ciągu jednego roku - zaczęłam miewać rozmaite problemy zdrowotne. Najbardziej dokuczliwe były kontuzje stawów w nadgarstku i kolanie. Najpierw myślałam, że przejdzie, bo przecież jestem młoda i aktywna, zawodowo gram w tenisa. Ale kiedy ból stawał się nie do zniesienia, zaczęłam serię badań i szukałam porad u specjalistów. Kiedy nikt nie potrafił postawić mi diagnozy, a objawy nie mijały, zaczęłam się poważnie martwić. Dopiero w połowie 2019 stwierdzono u mnie reumatoidalne zapalenie stawów, czyli chorobę autoimmunologiczną, która objawia się trwającym kilka lub nawet kilkanaście dni bólem. Na początku ciężko było mi zaakceptować fakt, że moje stawy powoli i nieodwracalnie się rozpadają. Ale z czasem trochę mi ulżyło, bo przynajmniej wiem, z czym muszę się zmierzyć. Na RA (rheumatoid arthritis - przyp. PAP) cierpi także moja babcia oraz mój tata, więc pewnie ma to też jakieś podłoże genetyczne. Jak sobie pani radzi z objawami choroby? D.C.: Przede wszystkim zdałam sobie sprawę, że jeśli chcę dalej grać w tenisa, to muszę się nauczyć z tym żyć. Poddałam się gruntownym zmianom w stylu życia, z czego najważniejsze były te dotyczące diety. Poprzez testy na alergię dowiedziałam się, że "nie trawię" nabiału oraz glutenu. Wyeliminowanie tych dwóch rzeczy sprawiło, że jestem w stanie utrzymać markery stanów zapalnych na niskim poziomie. Ponadto stale monituję symptomy i odpowiednio dozuję lekarstwa. Kiedy jestem poza domem, szalenie ważne są dla mnie akupunktura, masaże, kąpiele w lodowatej wodzie czy też w gorącej z domieszką gorzkiej soli. Wreszcie wprowadziłam, w porozumieniu ze swoim sztabem, ograniczenia treningowe. Wcześniej lubiłam się przepracować na zajęciach, ale przypłacałam to bólem. Teraz nie przekraczam odpowiedniej liczby uderzeń, stale mierzę tętno i posiłkuję się odżywkami. Modyfikujemy także plany podróży interkontynentalnych, które - nawet jeśli się nie ma choroby autoimmunologicznej - również odbijają się na zdrowiu. W 2018 roku o podobnej chorobie poinformowała także była liderka światowego rankingu Caroline Wozniacki. Wiem, że spotkałyście się, aby porozmawiać na ten temat, wymienić spostrzeżenia. Wspieracie się nawzajem? D.C.: Istnieje ponad 100 różnych chorób autoimmunologicznych i to jest niebywałe, że ona cierpi akurat na to samo schorzenie co ja. Dla wielu ludzi to był szok, bo przecież przez lata było o niej głośno i osiągała na korcie i nie tylko wspaniałe rezultaty, których przykładem niech będzie pokonanie trasy maratonu w Nowym Jorku w 2014 w czasie poniżej trzech i pół godziny. Miałam okazję porozmawiać z nią zaraz po mojej diagnozie. Bardzo mi wówczas pomogła. Tym bardziej jestem jej wdzięczna, że znałyśmy się tylko z szatni i kortu. Obecnie nie utrzymujemy stałego kontaktu, bo gdy ja tak naprawdę rozpoczynałam poważne granie, to ona akurat schodziła ze sceny, ale jestem przekonana, że dziś nie przeszłybyśmy obok siebie obojętnie. Czy boi się pani, że będzie musiała przedwcześnie skończyć karierę? D.C.: Nie myślę o tym, chcę cieszyć się tenisem i grą jak najdłużej. Raczej patrzę w stronę mojej idolki Venus Williams, która też zmaga się z chorobą autoimmunologiczną Sjogrensa. Ma na karku "czterdziestkę", a swoją najlepszą bodaj formę osiągnęła dwa czy trzy sezony temu. Albo rok młodsza Serena, która cały czas gra na wysokim poziomie i w każdym turnieju dociera przynajmniej do półfinału. Jeśli zdrowie pozwoli chcę rywalizować na korcie jeszcze długie lata, również z tego względu, że nie przeszłam na zawodowstwo jak niektóre dziewczyny w wieku 16-17 lat. Kiedy stuknie mi "trzydziestka", będę miała za sobą sześć, siedem sezonów występów w tourze, co samo w sobie brzmi niewiarygodnie. Pani późne przejście na zawodowstwo spowodowane było studiami na Uniwersytecie Virginia, gdzie także grała pani - i to z powodzeniem - w tenisa. Jak wspomina pani tamten okres i czy to jest dobra ścieżka rozwoju dla młodych, aspirujących zawodniczek? D.C.: W wieku 15-16 lat nie byłam na tyle dojrzałą psychicznie i fizycznie zawodniczką, żeby można było jasno określić, że mam szansę zaistnieć w zawodowym tenisie. Moja kariera juniorska opierała się głównie na udziale w mniejszych turniejach w USA, bo moi rodzice nie mieli środków na to, abym latała po całym świecie i rywalizowała choćby w juniorskim Wielkim Szlemie. Dlatego kiedy pojawiła się oferta sportowego stypendium od UV, skwapliwie z tego skorzystałam. I nie żałuję, bo po pierwsze dwukrotnie otrzymałam tytuł najlepszej zawodniczki akademickiej w USA, a po drugie życie z dala od domu i bycie częścią drużyny nauczyło mnie odpowiedzialności. Otrzymałam też twierdzącą odpowiedź na odroczone pytanie - czy chcę postawić w przyszłości na tenis. Nie twierdzę, że taka droga jest dobra dla wszystkich, bo przecież nie powiem 17-letniej Coco Gauff, żeby nagle rzuciła już świetną karierę i poszła do szkoły. Myślę jednak, że w najbliższych latach ten kierunek będzie bardzo popularny wśród młodych zawodniczek, których nie stać na opłacenie trenera czy innych osób do sztabu. Koronawirus uderzył w finanse WTA, która za udział w turniejach pod jej egidą płaci 30 procent mniej niż dwa lata temu. Brakuje też turniejów ITF, czyli challengerów, co sprawia, że juniorki nie mają zbyt dużego wyboru jeśli chodzi o rywalizację. Ale to nie znaczy, że talenty przepadają. Spójrzmy choćby na moją koleżankę Jennifer Brady, która doszła do półfinału US Open 2020 i finału Australian Open 2021. W tym ostatnim - mimo iż uwielbiam Naomi Osakę - to kibicowałam "Jen", m.in. właśnie dlatego, że wyszła - tak jak ja - ze środowiska akademickiego. Pokonała pani kilka tenisistek ze ścisłej czołówki, jak Angelique Kerber, Garbine Muguruzę, Venus Williams czy Ashleigh Barty. Czy któreś z tych zwycięstw smakowało lepiej niż triumf w 2018 w turnieju WTA 125 w Newport Beach? D.C.: To jest trochę jak porównywanie jabłek do pomarańczy. To dwie różne rzeczy, bo moja pierwsza wygrana w tourze w Newport Beach była czymś niesamowitym i bardzo sobie ją cenię. Ale w związku z tym, że sezon jest długi i pełen wzlotów i upadków to każde zwycięstwo nad kimś z Top10 smakowało bardzo słodko i odpowiednio je świętowałam. Najbardziej chyba lubię wracać pamięcią do triumfu 7:5 7:5 w chińskim Wuhan nad Venus Williams, czyli kimś, kogo uwielbiałam całe życie. Dzięki temu zwycięstwu oraz miłym i niespodziewanym podarunkom od rozkochanych w tenisie fanów turniej w Wuhan należy do moich ulubionych. I pomyśleć, że ostatni raz grałam tam jesienią 2019, kiedy jeszcze nikt nie słyszał o wirusie. Atmosfera była świetna i nic nie wskazywało, że za kilka miesięcy świat będzie wyglądał zupełnie inaczej. Pojawiły się w tej rozmowie już Wozniacki, Brady, Osaka, siostry Williams. A co może pani powiedzieć o polskich tenisistkach? D.C.: Niedawno w Adelajdzie wygrałam z Barty i na drugi dzień grałam z Igą Świątek. Musiałam zejść z kortu z powodu bólu pleców, ale w tym momencie zupełnie zasłużenie z nią przegrywałam. Była nieustraszona i dawała mi nieźle popalić... To było naprawdę ciężkie wyzwanie zmierzyć się z nią, kiedy była w tak wyśmienitej dyspozycji. Widać, że jest bardzo mocna mentalnie. Od pierwszego uderzenia narzuca swój styl i realizuje plan. Gra agresywnie i bez żadnych kompleksów. To sprawia, że jest "fun to watch". Uwielbiałam patrzeć, jak sobie radziła w Paryżu. Również podczas naszego spotkania - kiedy wyszło jej kolejne kapitalne zagranie - pomyślałam sobie, że fajnie byłoby... zagrać z nią debla. Pasowałybyśmy do siebie. Gdyby była taka możliwość, to proszę się za mną u niej wstawić... (śmiech) Świątek to swego rodzaju fenomen, chyba nie tylko na polską skalę. Czy w USA też promuje się u początkujących sportowców współpracę z psychologiem? D.C.: Byłam pełna podziwu, kiedy podczas jednego z wywiadów po meczu na Roland Garros Iga otwarcie podkreślała rolę pani psycholog, która z nią podróżuje. To jest nie do pomyślenia, nawet tu w Stanach, żeby w takim wieku już dbać o takie detale. Oczywiście są zawodniczki, na których sukcesy pracuje cały sztab, ale rzadko - a może nawet wcale - ma to miejsce na tak wczesnym etapie. Mało kto może sobie pozwolić na to, aby inwestować tak wiele czasu i pieniędzy w rozwój kariery, dlatego czapki z głów przed jej rodzicami, bo system, jaki dla niej stworzyli, wypalił. Widać, że mieli wcześnie zarysowaną wizję i umiejętnie ją wdrażają. Psycholog jednak nie pomógł jej w niedawnym starciu z Muguruzą, bo przegrała dosyć gładko, szczególnie w pierwszym secie, kiedy nie zdobyła ani jednego gema. Co sprawia, że zawodniczki, które grają na tak wysokim poziomie, potrafią czasem oddać seta niemal bez walki? D.C.: Nie śledziłam tego starcia, ale jestem pewna, że Iga nie oddała niczego bez walki. Nie przegrała przecież tego seta w 10 minut, prawda? Taki wynik może być złudny, bo czasem do wygrania gema potrzeba czterech piłek, a czasem gra się długo na równowagi. Dużo też zależy od stworzonych, ale niewykorzystanych szans. Zresztą to był tylko jeden set, po którym trzeba zrobić reset i walczyć od nowa. Przecież w ubiegłym roku we wrześniu Sofa Kenin przegrała z Wiktorią Azarenką 0:6, 0:6, a dwa tygodnie później była w finale French Open. Nie należy też zapominać, że Muguruza to ścisła światowa czołówka i aktualnie jest w kapitalnej formie. Z jej stylem gry i umiejętnościami stać ją na wygrywanie setów po 6:0 obojętnie, kto będzie po drugiej stronie siatki. Co z pozostałymi Polkami? Rok temu w Australian Open grała pani w parze z Alicją Rosolską. Wasza przygoda trwała krótko... D.C.: Zacznę od tego, że przyjaźnię się z Magdą Linette, którą cenię za twardy i nieustępliwy charakter na korcie i poza nim. Ala Rosolska to też świetna i bardzo uniwersalna zawodniczka, która dobrze porusza się po korcie. Dlatego byłam niepocieszona, kiedy musiałam wycofać się z gry podwójnej po tym, jak naderwałam mięsień w brzuchu, co wyeliminowało mnie z gry na trzy miesiące. Zaraz po tym jak doktor zakazał mi gry poszłam do Ali i z płaczem poinformowałam ją o niefortunnych wieściach. Alicja mnie pocieszała, mówiąc, że zdrowie najważniejsze, że jeszcze będziemy miały okazję razem zagrać. Dodała mi dużo otuchy i mam nadzieję, że kiedyś - jeśli będzie miała jeszcze czas jako mama - przyjdzie nam spotkać się po tej samej stronie siatki. A Agnieszkę Radwańską pani jeszcze pamięta? D.C.: Oczywiście. Bardzo mi imponowała jej elegancja w grze i kreatywność na korcie. Poruszała się z wielkim wdziękiem i potrafiła uderzyć kapitalnego dropszota z każdego miejsca na korcie. Miała też biodra niczym z gumy, bo przy swoich uderzeniach z głębi kortu schodziła nieprawdopodobnie nisko. Świetnie się ją oglądało. Generalnie Polki są zacięte i potrafią się bardzo dobrze skoncentrować. Rok 2021 to nie tylko Wielkie Szlemy, ale także igrzyska w Tokio. Czym byłby dla pani olimpijski występ? D.C.: Byłby to wielki honor reprezentować ojczyznę i duża frajda grać w drużynie z dziewczynami, które znam niemal przez całe życie. Nie wiem jednak, czy jestem blisko kadry olimpijskiej, bo wiem, że w tej kategorii mamy prawdziwe kłopoty bogactwa. Wiem i ufam, że w ostatecznym składzie znajdą się najlepsze i najmocniejsze dziewczyny, których obecność zwiększy szansę na przywiezienie do domu złota. Jeśli mnie w tym gronie nie będzie, uszanuję to i stanę murem za jakąkolwiek decyzją. Będę wówczas oglądać każdy mecz i trzymać kciuki za każdą naszą zawodniczkę. Ma pani już doświadczenie gry w drużynie USA. Dwukrotnie była pani częścią kadry rywalizującej w Pucharze Billy Jean King. Jakie wrażenia? D.C.: To doświadczenie absolutnie wspaniałe. Uwielbiam atmosferę gry w drużynie i zbiorową energię, która z niej płynie. Na dodatek grałam dla swojego kraju w obecności koleżanek niemalże z podwórka. Z Nichole Melichar znamy się od momentu, kiedy miałyśmy osiem lat. Grałyśmy przeciw sobie w turniejach U10. Z Madison Keys - również w wieku ośmiu lat - pisałyśmy do siebie listy i wysyłaliśmy je normalną pocztą. Miałyśmy więc po swojej stronie tę wieloletnią przyjaźń i koleżeństwo, co procentowało. W 2018 grałyśmy w wielkim finale w Czechach. Przegrałyśmy 0:3. Rok później podejmowałyśmy w Północnej Carolinie Australię. Przeżyłam mocny zawód, bo - mimo iż wygrałam swój mecz - to w parze z Nicole przegrałyśmy decydującego o wyniku debla. Ale i tak było to niesamowite przeżycie i mam nadzieję, że to nie koniec mojej przygody z Fed Cup i że następnym razem uda nam się wygrać. Jakie najbliższe cele przed panią? D.C.: Teraz skupiam się na występie w Miami, który zacznę od meczu z Francuzką Kristiną Mladenovic, i Charleston. Mam chrapkę na wygranie turnieju WTA w tym roku. Może uda się też sprawić niespodziankę w Wielkim Szlemie. Mam już w dorobku ćwierćfinał i półfinał, marzy mi się zgarnięcie całej puli. Ciężko pracuję, aby być w światowej "10". Na koniec kariery chcę spojrzeć w lustro i powiedzieć, że zrobiłam wszystko, aby to się stało. Ale dziś, w obliczu pandemii, przede wszystkim chcę być wdzięczna za zdrowie i życie pełne dobrej jakości. Tęsknię za normalnością, nie znoszę tenisowych "baniek". To wszystko wymaga poświęceń, ale wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Wierzę, że za jakiś czas będziemy tam, gdzie byliśmy kilka lat temu. Rozmawiał: Tomasz Moczerniuk