Mistrzostwa świata elity w hokeju na lodzie w Czechach nieubłaganie zbliżają się do końca. U naszych południowych sąsiadów do rozegrania pozostało już tylko jedno, ale za to najważniejsze spotkanie, które wyłoni nowego złotego medalistę. Tytułu na pewno nie obroni Kanada. Ekipa z Ameryki Północnej zawiodła swoich kibiców i na pocieszenie zmierzyła się w niedzielne popołudnie ze Szwecją o najniższy stopień podium. Polacy w tym starciu trzymali pewnie kciuki za Skandynanów. To właśnie z tym zespołem "Biało-Czerwoni" mierzyli się w fazie grupowej i momentami dali się mu we znaki. Przegrali co prawda 5:1, lecz o żadnym wstydzie nie mogło być mowy. 12 maja przeciwko gigantowi moment chwały miał zwłaszcza Alan Łyszczarczyk, który jako jedyny z "Orłów" wpisał się na listę strzelców. "Nie mieliśmy nic do stracenia. Jedyne, czego od siebie oczekiwaliśmy, to było to, by zagrać najlepszy hokej, jaki potrafimy na tle takiego rywala. I chyba nieźle się zaprezentowaliśmy. Oni prowadzili grę, ale momentami dobrze się broniliśmy. Przetrzymaliśmy wiele osłabień, co jest dobrym prognostykiem na przyszłość. Wiele brakuje nam do Szwedów, ale pokazaliśmy serce do walki" - komentował starcie Mateusz Bryk. Kanada prowadziła jedną bramką, a tu nagle zwrot akcji Nasi hokeiści po fazie grupowej w przeciwieństwie do Szwedów udali się do domu. Trzy Korony miały natomiast chrapkę na sukces. Droga do ewentualnego medalu nie była łatwa. Po pokonaniu Finlandii na graczy w żółto-niebieskich barwach czekali gospodarze. Ci nie dali im żadnych szans, triumfując aż 7:3. Skandynawom pozostała więc tylko albo aż walka o brązowy medal. Historyczny medal, bo po raz ostatni na podium zawodnicy z tego kraju stanęli w 2018 roku, gdy w Danii świętowali mistrzostwo globu. 26 maja Szwedzi trafili na wymagającego przeciwnika, ponieważ na ich drodze stanęli Kanadyjczycy. Obrońcy tytułu nie zamierzali wracać do ojczyzny z pustymi rękami, jednak zaczęli od falstartu. Po pierwszej tercji za sprawą Carl Grundstroma na prowadzeniu znajdowały się Trzy Korony. Stracona bramka podrażniła jedną z najbardziej utytułowanych reprezentacji w historii. Ekipa z Ameryki Północnej może nie od razu, ale wzięła się do roboty. Po golu Dylana Cozensa na początku drugiej tercji na tablicy wyników widniał już remis. Kanadyjczycy nie zamierzali na tym poprzestać. Cztery minuty po rozpoczęciu ostatniej części gry na prowadzenie wyprowadziło ich trafienie Pierre-Luc’a Dubois. Zmęczeni Szwedzi znaleźli się w naprawdę trudnej sytuacji. W ostatnich minutach turnieju musieli dać z siebie absolutnie wszystko. Z trybun wspierała ich dodatkowo całkiem spora grupa kibiców. Skandynawowie nie poddawali się. Ich ataki w końcu przyniosły zamierzony efekt. W połowie trzeciej tercji po trafieniu Erika Karlssona znów zrobił się remis. W powietrzu wisiała dogrywka, lecz Szwedzi chcieli załatwić sprawę zdecydowanie wcześniej. Europejczycy nie przestawali napierać na rywali i zaliczyli piorunującą końcówkę. Ogromny wysiłek się opłacił. Najpierw kibiców w żółto-niebieskich barwach do euforii doprowadził Carl Grundstrom, a następnie tuż przed ostatnią syreną Marcus Johansson. W nieco ponad dziesięć minut z 1:2 zrobiło się 4:2. Szwedzi po kilku latach wracają na podium mistrzostw świata elity Szwedzi maja co świętować. Po raz ostatni reprezentacja hokejowa z tego kraju na podium mistrzostw świata uplasowała się w 2018 roku. Wówczas w Danii Trzy Korony sięgnęły po mistrzostwo świata. Posucha trwała dobrych kilka lat, jednak wreszcie została zakończona. Nas Polaków na pewno może cieszyć fakt, że "Orły" momentami potrafili się im postawić w fazie grupowej. Kilku z naszych hokeistów, widząc końcowy rezultat niedzielnego starcia o brązowy medal, na pewno uśmiechnęło się pod nosem. Szwecja - Kanada 4:2 (1:0, 0:1, 3:1)