Henryk Gruth w reprezentacji Polski w hokeju na lodzie rozegrał 248 meczów. To absolutny rekordzista. Wystąpił w 15 turniejach o mistrzostwo świata i cztery razy wziął udział w zimowych igrzyskach olimpijskich (1980, 1984, 1988 i 1992). Dwukrotnie był chorążym polskiej reprezentacji olimpijskiej. W hokejowej kadrze zadebiutował w wieku 16 lat, a przygodę z nią zakończył w wieku 36 lat. Jako jedyny Polak w historii trafił do Galerii Sławy Międzynarodowej Federacji Hokeja na Lodzie (IIHF). Świat zachwycony interwencją Polaka. Wielkie wyróżnienie dla bramkarza Polska legenda nie owija w bawełnę. "Będę mówił o tym głośno, bo to mnie bardzo boli" Przez wiele ostatnich lat przebywał w Szwajcarii, gdzie przyczynił się do powstania systemu szkolenia, który co roku "produkuje" wielu znakomitych zawodników. Tomasz Kalemba, Interia Sport: Polska pokazała się z dobrej strony w mistrzostwach świata. Już pierwszy mecz wlał w nasze serca nadzieję, że tym razem uda się utrzymać. Nie udało. Henryk Gruth: - Od 50 lat jest to samo. Dobra gra bramkarza, świetna gra w obronie i może strzelimy dwie bramki. To się ciągle powtarza. Tak wygrywaliśmy wszystkie te mecze, które przeszły do historii polskiego hokeja. Tym razem do tego wszystkiego widać było różnicę poziomu na tle innych ekip. Widać było, że w gronie najlepszych nie było nas przez 22 lata. Różnice niwelowaliśmy ofiarnością. Kiedy tylko tego brakowało, jak choćby w pierwszej tercji meczu z Francją, to od razu widać było różnicę między polskim a światowym hokejem. Mieliśmy dwie szanse na utrzymanie się. Najpierw w meczu z Francją, a potem z Kazachstanem. Oba jednak nasi hokeiści przegrali i spadli z Elity. - Kompletnie nie zgadzałem się z tym, że mecz z Francją jest dla nas najważniejszym spotkaniem, o czym mówiło się w Polsce. Francja prezentowała naprawdę dobry hokej. Widać było, jak się rozjeżdżają na lodzie. Kazachstan był trochę słabszy od Francji, ale wciąż jednak grał na wyższym poziomie od nas. Poza tym ich przewagą było doświadczenie w grze w Elicie. Technicznie przeważali nad nami. U nas w lidze w przewadze zawodnicy robią, co chcą. W mistrzostwach świata tego nie było i ci, którzy wiedli w tym prym w lidze, w Ostrawie mieli z tym problem. I to jest właśnie ta różnica. Nie rozumieją, że trzeba dwa-trzy razy podać, a potem czas strzelać na bramkę i jeszcze do tego jechać na dobitkę. To są najprostsze możliwe sposoby. Tymczasem nasi hokeiści sami komplikowali sobie życie. Przez lata był pan znakomitym hokeistą i podporą reprezentacji Polski. Potem wyjechał pan za granicę i widział, jaka jest przepaść między światem a naszym hokejem. Daleko świat nam uciekł? - Bardzo daleko nam uciekł, jeśli chodzi o szkolenie. Tu jest ogromna przepaść. Organizacyjnie pierwszą reprezentację prowadzimy teraz bardzo dobrze. Mamy dobry sztab trenerski, a wszystko trzyma Leszek Laszkiewicz, który jest wzorem do naśladowania. W Polsce jednak w ostatnich 20 latach zapomniano o tym, co gwarantuje sukces w hokeju. Najważniejsze to jest praca z młodzieżą, by mieć zaplecze. Mogę to powiedzieć na przykładzie Niemców i Szwajcarów. Zamieniam się w słuch. - Oni bardzo szybko zorientowali się, co trzeba zrobić. W Niemczech pod koniec lat 90. ubiegłego wieku wprowadzono ligę open. Szybko zorientowali się, że z grona najlepszych ekip świata spadają ich drużyny narodowe do lat 18 i 20. Od razu zorientowali się, o co chodzi i szybko wprowadzili limit 12 obcokrajowców. Teraz ich drużyny juniorskie biją się w najlepszych grupach. W Szwajcarii przez ponad 20 ostatnich lat tworzyłem system. Tam inwestycja szła głównie w szkolenie trenerów. Następnie było opracowanie odpowiedniej metodyki dla całej Szwajcarii. I doszli do tego punktu, że liga juniorów jest zamknięta. Działa na takich zasadach jak NHL. Trzeba spełnić pewne warunki, żeby w ogóle w niej grać. Muszą być przede wszystkim trenerzy z dyplomami. To dotyczy także innych członków sztabu. Do tego są odpowiednie wymagania infrastrukturalne. Kto tego nie spełnia, nie może grać w tej lidze. Zadbali o bezpośrednie zaplecze i tym samym pchają hokej do przodu. O tym wszystkim zapomniano w Polsce przez ostatnie 20 lat. Jeśli tylko starałem się coś podpowiedzieć, to wszyscy przytakiwali, a tak naprawdę hokej w naszym kraju koncentrował się tylko na pierwszej reprezentacji. Nie mam w ogóle juniorów. Jako jedyna reprezentacja z Elity mamy naszych juniorów w trzecich i czwartych ligach na świecie. Niedawno cieszyliśmy się z awansu U-18 z czwartego na trzeci poziom rozgrywek w MŚ. Gdzie my zatem jesteśmy? I powiem też jeszcze bardzo prowokacyjnie, że w Polsce mamy naprawdę bardzo dobrych trenerów młodzieży. Tylko nie ma centralnego systemu szkolenia. W Polsce w wieku 13 lat zawodnik nie ma dalszych perspektyw. Rodzice, jeśli tylko mogą, to szukają miejsca swoim dzieciom w zagranicznych szkółkach. Takich zawodników jak: Dominik Paś, Paweł Zygmunt, Krzysztof Maciaś czy Alan Łyszczarczyk mamy dzięki ofiarności ich rodziców, a nie dzięki polskiemu systemowi szkolenia. Będę mówił o tym głośno, bo to mnie bardzo boli. Teraz jesteśmy w takim miejscu, że powrót do jakiejkolwiek stabilizacji oceniam na 10-15 lat. Ci jednak, którzy zarządzają polskim hokejem, to chyba nie zdają sobie sprawy z tego. W Polsce zaniedbano promocję tej dyscypliny sportu, a to jest przecież najszybszy sport drużynowy na świecie. Cały świat się nim zachwyca. - Moje wnuki grają w hokeja, więc śledzę, co się dzieje. Byłem na turnieju mikołajkowym w Krynicy, gdzie przyjechały drużyny z całej Polski. Było mnóstwo rodziców i dzieci. I coś takiego trzeba przekładać dalej. Trzeba stworzyć plan, by wykorzystać ten potencjał, który tkwi na samym dole piramidy. Młodzież garnie się do hokeja, tylko nie potrafimy tego wykorzystać. I to jest problem polskiego hokeja. Rozmawiałem z trenerami i razem stwierdziliśmy, że nie ma z kogo wybierać zawodników do reprezentacji. Ta drużyna wywalczyła awans do Elity i co przeżyli to ich. Wystarczy jednak spojrzeć na wiek naszych kadrowiczów. Ilu mamy zastępców w kraju? No właśnie. Przecież po tym sezonie kilku starszych zawodników może ogłosić zakończenie reprezentacyjnej kariery. Co będzie dalej? - I to jest ten problem, który został zamieciony pod dywan tym awansem do Elity. Ci, którzy grali teraz w Elicie, już wiele nie poprawią sytuacji. Dla wielu z nich to były granice ich możliwości. Spełnili swoje marzenie. Jeśli jednak patrzymy w przyszłość, to tam nie ma nic. Jedyny Polak w Galerii Sławy. Żałuje tylko jednego W latach, kiedy pan grał, było większe zainteresowanie hokejem w Polsce? - Myślę, że tak, bo były surowsze zimy. Dlatego grało się na ulicach, na stawach, na podwórkach. Łatwiej było zatem zorganizować sobie grę w hokeja. Teraz wszystko skupione jest wokół lodowisk. W 1974 roku graliśmy mecze towarzyskie z RFN na odkrytym lodowisku Bogdanki w Poznaniu. Telewizja przywiozła wówczas trzy ogromne reflektory, żeby można było przeprowadzić transmisję. Wszystkie nasze mecze były w telewizji i samo to świadczy o ważności hokeja w Polsce w tamtym czasie. A przecież były tylko dwa programy telewizyjne. Teraz zainteresowanie hokejem skupia się wokół miejsc, w których są lodowiska. Wydaje mi się też jednak, że jest mniejsze zainteresowanie niż kilkadziesiąt lat temu. Młodzież ma teraz znacznie więcej możliwości spędzania wolnego czasu. Wy, zawodnicy, czuliście w tamtych czasach gwiazdami? - Tak. Pisano o nas na pierwszych stronach gazet, więc chyba byliśmy gwiazdami polskiego sportu. Byliśmy znani i popularni. Oczywiście było to przyjemne. Był pan na 15 turniejach mistrzostw świata i czterokrotnie wystąpił pan w zimowych igrzyskach olimpijskich. Trudno znaleźć takich hokeistów w Polsce? - Szwajcarzy śmiali się ze mnie, że jestem ostatnim Mohikaninem tego dobrego hokeja w Polsce. Ostatni raz grałem w zimowych igrzyskach w 1992 roku. Od tego czasu nie było na nich naszych hokeistów i pewnie jeszcze długo przyjdzie nam poczekać na taki moment. Nie zazdroszczę trenerom, bo teraz przyjdzie czas na odmłodzenie reprezentacji. Oni muszą się ograć, a teraz nie jest to takie łatwe. W latach, gdy ja grałem, reprezentacja rozgrywała wiele spotkań. Także latem. Jeździliśmy na mecze z drużynami Bundesligi. Siedzieliśmy tam trzy tygodnie i co dwa-trzy dni graliśmy spotkanie. Był ciągły kontakt z hokejem. Wyjazd na mistrzostwa świata nie był dla nas nowością. Byliśmy gotowi na tempo i intensywność grania. Jest w panu żal, że w tamtych czasach wyjazd do NHL był praktycznie niemożliwy? - Czuję żal. Miałem 16 lat, kiedy do Katowic przyjechał college z Toronto. Chcieli wówczas zabrać na stypendium mnie i jeszcze jednego kolegę. Nie wiadomo, jak potoczyłyby się wówczas moje losy, gdyby dostał możliwość wyjazdu, jak to było w przypadku Mariusza Czerkawskiego w późniejszych czasach. W moich czasach mówili mi, że jak chcę, to mogą mi załatwić wyjazd, ale do Moskwy. I naprawdę wtedy chcieli to zrobić, ale to ja wówczas powiedziałem, że nie chcę tam grać. Nie wiem, czy przetrwałbym to pakowanie na siłowni. Pewnie, gdybym wyjechał wówczas do Kanady, to nie miałbym szans na tak bogatą karierę reprezentacyjną. To dotknęło przecież Mariusza Czerkawskiego, który grał w NHL. Został pan jednak doceniony, bo jest jedynym Polakiem w Galerii Sławy IIHF. To przecież o czymś świadczy, bo takiego zaszczytu nie dostąpił, chociażby Mariusz Czerkawski. - Oni docenili to, że przez 20 lat grałem w reprezentacji. Po raz pierwszy zagrałem w niej w wieku 16 lat, a ostatni, mając 36 lat. To szmat czasu. Byłem bardzo zdziwiony, że dostąpiłem tego zaszczytu i znalazłem się w Galerii Sławy IIHF. To jest chyba największa nagroda dla mnie w całej karierze. Zostałem doceniony na arenie międzynarodowej. Tyle lat grania na wysokim poziomie odbiło się na zdrowiu? - Jestem krótko przed operacją wstawienia endoprotezy kolana. Miałem poważne kontuzje tego kolana wiele razy. Teraz już muszę je zmienić na sztuczne. Zaraz po mistrzostwach będę operowany przez doktora Krzysztofa Ficka. Sport to zdrowie. - Tak jest. Pompki już nie zrobię, bo miałem operację nadgarstka. Bar miałem cały wyrwany przed igrzyskami w Sarajewie w 1984 roku. Nie mogę już nic dźwigać, nie mówiąc o podciąganiu się. Z tak poważnym urazem grałem jeszcze przez osiem lat w reprezentacji. Jaką z imprez hokejowych wspomina pan najbardziej? - Mam dwie takie ulubione. Pierwsza to mistrzostwa świata w Katowicach grupy A w 1976 roku. Wychowałem się w tym mieście hokejowo. Dodatkowo byłem wówczas w maturalnej klasie, więc na trybunach była cała moja klasa. Graliśmy u siebie, w Spodku i jak ludzie zaśpiewali hymn, to człowiek czuł, jakby się unosił. Nigdy nie zapomnę tego uczucia przy hymnie. Byłem wówczas najmłodszym zawodnikiem kadry i do tego strzeliłem dwie bramki w tych MŚ, co później nigdy mi się już nie udało. Jedną z bramek strzeliłem wtedy, jadąc slalomem między Szwedami. Podobno nigdzie nie ma po niej śladu w telewizji. A druga impreza to zdecydowanie zimowe igrzyska olimpijskie w Calgary w 1988 roku. Graliśmy tam rewelacyjnie. Gdyby nie ten nieszczęsny doping, to bilibyśmy się o medal. Tam po raz pierwszy byłem chorążym reprezentacji olimpijskiej, co też było czymś wyjątkowym. Będę to wspominał do końca życia. To były ostatnie igrzyska bez wielkiej polityki i wszechobecnego marketingu. Była wielka radość. Dodatkowo po tym, jak z Kanadą przegraliśmy tylko 0:1, staliśmy się ulubieńcami tamtejszej publiczności. Przed meczem z nimi, na którym pojawiło się 17 tysięcy kibiców, telewizja poprosiła nas, żebyśmy się ustawili przed meczem na niebieskich liniach. Namówiłem chłopaków, razem z Jurkiem Potzem, żebyśmy pojechali na środek, by najpierw przywitać się z publicznością. Dostałem butę od realizatora, ale w gazetach następnego dnia pojawiły się wielkie tytułu" Tylko Polacy przywitali się z publicznością". Do końca mieliśmy za sobą kanadyjskich fanów. Wiele razy grywałem w mistrzostwach i w igrzyskach, ale w Calgary byliśmy przygotowani perfekcyjnie. Tym bardziej szkoda tego wszystkiego. W Ostrawie - rozmawiał Tomasz Kalemba, Interia Sport