Monika Witkowska, polska himalaistka i autorka m.in. książki o szczycie Lhotse, razem z grupą turystów wyleciała z Nepalu 6 maja, ostatniego dnia przed zawieszeniem lotów międzynarodowych. W rozmowie z korespondentem PAP w Katmandu mówi o nagłym zamknięciu lotniska, sytuacji epidemiologicznej w bazach pod Everestem i Dhaulagiri oraz o czekającej Nepal drugiej fali koronawirusa. PAP: Wylatujecie jednym z ostatnich lotów z Katmandu. Gdy w niedzielę wieczorem ogłoszono zamknięcie tamtejszego lotniska, gdzie byliście na szlaku? Monika Witkowska: - Dowiedzieliśmy się o tym w Lukli (wioska z lotniskiem na szlaku do bazy pod Everestem - red.) na zakończenie trekkingu. Nagle przyszedł SMS, który sprawił, że wszyscy zaniemówili. Pojawiła niepewność co dalej i nerwówka. Najgorsze było to, że mieliśmy bilety do Polski na 6 maja, natomiast pierwsza informacja mówiła o zamknięciu lotniska w nocy z 5 na 6 maja. - Całą noc większość z nas nie spała, spędziliśmy ją na wyszukiwaniu biletów. Trzeba było je kupić, a nie wszyscy mieli pieniądze, bo ceny zaczęły szybko rosnąć. Ci, którzy mieli na to środki, szybko zmienili na wyższe taryfy np. w klasie biznes, ale i tak te rezerwacje zostały anulowane. Mnie nie wypadało szukać sobie nowego biletu, kiedy moi podopieczni biletów nie mają. Dałam znać rodzinie, że zostaję z grupą. Na razie lotnisko ma być zamknięte do 14 maja, ale w ubiegłym roku władze zamknęły loty międzynarodowe na pół roku. W Nepalu codziennie notowane są rekordy zachorowań, a zdaniem ekspertów jest tu już obecny tzw. wariant indyjski koronawirusa. - Gdybyśmy mieli pewność, że lotnisko jest zamknięte na tydzień i możemy później wylecieć, to nie byłoby takiej paniki. Ale panował chaos informacyjny. Nie pomagała świadomość, że nie wiadomo, jak sobie rząd nepalski poradzi (z epidemią - red.). Świadomość, że się pozarażamy, że można utknąć w takim epicentrum nieszczęść... Pomogła nam bardzo grupa "Polacy w Nepalu" na Whatsappie i pani Romi Shrestha, asystentka konsula honorowego. Dała nam poczucie bezpieczeństwa i taką świadomość, że na kogoś tutaj można liczyć i nie jesteśmy pozostawieni sami sobie. Jakie warunki panowały na szlaku do bazy pod Everestem? - Pod względem liczby turystów, w porównaniu do poprzednich lat, to zaledwie ułamek. Najczęściej spotykaliśmy grupy z tzw. bloku wschodniego, np. Rosjan, Ukraińców, ale nie było takiego mikstu narodowościowego jak wcześniej. - Zazwyczaj byliśmy pierwsza grupą od wielu dni w schroniskach i jedna grupa sama mieszkała w danym schronisku. To było jednak przykre, bo właściciele noclegów opowiadali, że nie otrzymali od rządu żadnej pomocy w czasie epidemii. Wciąż wielu z nich wykorzystało lockdown na poprawę standardu schronisk, np. standardów sanitarnych, z myślą o turyście. A turystów niestety nie ma. Jak wyglądały kwestie bezpieczeństwa w czasie pandemii? - W wielu miejscach były prośby o noszenie maseczek w wioskach i utrzymywanie dystansu społecznego. Miejscowi noszą tam maseczki, natomiast większość turystów maseczek w wioskach nie nosiło. Często widziałam jak np. sprzedawca w Namche Bazar miał maseczkę, a kupujący turysta nie miał. W wielu schroniskach stoją środki do odkażania rąk, które używali miejscowi, ale już nie turyści. Skąd takie zachowanie? - Turyści czują się jak na wakacjach, wyjechali, żeby zapomnieć o koronawirusie, co jest trochę zrozumiałe. Dlatego trudno ich było zmobilizować do zachowania środków bezpieczeństwa. Jak wygląda sytuacja w bazie pod Everestem, gdzie obozują grupy wspinaczkowe? - W bazie pojawiły się rodzaje "płotów", oddzielające ekipy wspinaczkowe, których dawniej nie było. Na takich ogrodzeniach wywieszono prośby o zakładanie masek i aby obcy nie przychodzili do obozów. Zanikło życie towarzyskie w bazie. Wcześniej odwiedziny na herbatę były czymś zupełnie normalnym, panowała rodzinna atmosfera. - Teraz każdy siedzi w obozie i, co zupełnie zrozumiałe w obecnej sytuacji, przybysze z zewnątrz postrzegani są trochę jak intruzi. Mój dobry znajomy, z którym znamy się od wielu, wielu lat, cieszył się, że przyszłam w odwiedziny, ale pierwsze pytania padło, czy jestem zaszczepiona? Jestem po pierwszej dawce, więc chociaż podano nam herbatę i porozmawialiśmy, to znajomy został w namiocie, a ja na zewnątrz. Widać, że ludzie się boją. W Katmandu i środowisku himalaistów coraz głośniej mówi się ogniskach zachorowań w bazie pod Everestem. - Są obozy, gdzie duży nacisk kładzie się na higienę i maseczki, odkażanie rąk przed wejściem do mesy. A są takie obozy, gdzie jest totalny luz, tak jakby Covida-19 nie było. Od dwóch agencji wspinaczkowych wiem, że w obozie pod Dhaulagiri jest duży problem z zarażeniami. Widziałam się z Mingmą Sherpą z Seven Summit Treks i Rishim z agencji Satori, którzy mają na głowie ewakuację swoich wspinaczy. Część została, do ataku szczytowego przygotowuje się Waldek Kowalewski. W dzienniku "The Kathmandu Post" Mingma Sherpa, szef Seven Summits Treks, powiedział, że czterech wspinaczy miało wynik pozytywny, a w czwartek ewakuują spod Dhaulagiri dziewięć osób. Jego zdaniem trudno powiedzieć, czy wspinacze w bazie pod Everestem ukrywają chorobę. - Wychodząc w góry również miałam takie odczucie, że wszyscy chcemy zapomnieć o pandemii. Chcieliśmy w sztuczny sposób stłamsić myśl, że świat ma problem z epidemią. Liczą się góry, tu i teraz. Wiadomo, że tam w górze, jak ktoś idzie na taką wyprawę typu Everest, to myśli podobnie i wypiera to ze swojej podświadomości. Zapłacił tyle pieniędzy, dochodzą długie miesiące czy lata przygotowań i myśli się raczej o tym pozytywnie. - Wybieram się w tym roku na K2, dlatego spotkałam się z Mingmą (Sherpą - PAP) i zadałam mu pytanie, czy wyprawa się odbędzie. Pytając potrzebowałam takiego potwierdzenia. Nie chciałam usłyszeć, że "nie wiem, bo takie czasy", podświadomie chciałam usłyszeć zapewnienie, że "tak oczywiście, nie ma problemu, szykujemy się i jedziemy". Sytuacja epidemiologiczna w Nepalu gwałtownie się pogarsza. - Jest duże prawdopodobieństwo, że przyjdzie fala uderzeniowa z Indii. Duży błąd władze Nepalu popełniły, zezwalając na przesiadki indyjskich pracowników w Katmandu w drodze do pracy dalej w świecie, bo nie mogli bezpośrednio lecieć z Indii. W naszym hotelu, gdzie zazwyczaj zatrzymują się turyści, było dużo ludzi z Indii i Bangladeszu. - To, co się zdarzy, jest nieuchronne. Tutaj będzie tragedia. Już pomijam sferę "medyczną", że tym ludziom zabraknie pomocy medycznej, że będą umierali z braku tej pomocy. Ale szykują się problemy gospodarcze, które się będą ciągnęły, bo turyści tu szybko nie wrócą. Również przez te decyzje z dnia na dzień o zamknięciu lotniska, bez większego buforu na opuszczenie Nepalu. Brak turystów to dla wielu ludzi odcięcie od zarobków. To się przełoży na ich stan psychiczny, naprawdę szkoda tych ludzi. Indie otrzymują obecnie pomoc z krajów Zachodu. Jeszcze nie ma takiej akcji dla Nepalu. - Znam Nepal, znam Nepalczyków i wiem, że warto im pomagać. Z jednej strony, to jest taki naród, który sam z siebie niekoniecznie umie prosić. Są bardzo honorowi i dumni, w pozytywnym sensie. - Rok temu wielu turystów zostało podczas lockdownu w górach i nie mogli wrócić w doliny. Ludzie zaoferowali im wtedy darmowy wikt i opierunek. Nepalczycy szalenie mi zaimponowali, sami są niebogaci, a gościli ludzi, którzy zazwyczaj mają więcej. Przez korupcję na szczeblach rządowych raczej nie mogą liczyć na pomoc własnego rządu.