Broad Peak pierwszy raz w historii został zdobyty zimą przez grupę czterech polskich wspinaczy, 5 marca 2013 roku. Adam Bielecki i Artur Małek wrócili szczęśliwie do kraju, a Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski zmarli podczas zejścia ze szczytu. Przy okazji 10. rocznicy tego wydarzenia, o tamtą wyprawę i o polski himalaizm pytamy Dominika Szczepańskiego, autora książek "Czapkins. Historia Tomka Mackiewicza", "Spod zamarzniętych powiek" (napisanej z Adamem Bieleckim) i "Nanga Parbat. Śnieg, kłamstwa i góra do wyzwolenia" (współautorem Piotr Tomza). INTERIA SPORT EXTRA - CZYTAJ WSZYSTKIE TEKSTY PREMIUM Dominik Szczepański: Himalaizm zmienił się od czasu Broad Peak Bartosz Nosal (Interia Sport): Czy po dziesięciu latach jesteśmy mądrzejsi o doświadczenie tamtej wyprawy na Broad Peak? Czy dziś ona by wyglądała inaczej, miała inne zakończenie, bez ofiar? Dominik Szczepański: To są trudne pytania. Tamta wyprawa na Broad Peak moim zdaniem pokazała, a ta kilkunastoosobowa na K2 z początku 2018 roku udowodniła, że himalaizm się zmienił. Wielkie narodowe wyprawy trochę nie pasują już do dzisiejszych czasów. Owszem, Japończycy i Koreańczycy jeszcze się wspinają w większych grupach, ale na Zachodzie dużych wypraw narodowych już praktycznie nie ma. Trend jest taki, by wspinać się w dwu- lub czteroosobowych zespołach, które mają wspólne doświadczenia. W grupach, które się świetnie znają, lubią i szanują. Pewnym odrobieniem lekcji było zorganizowanie przed K2 dużego zgrupowanie w Tatrach, by uczestnicy, którzy się nie znali, mieli możliwość wspinać się razem w polskich górach. Tam jednak nie było Denisa Urubki, który potem na K2 przeprowadził samotny rajd na szczyt, pomijając zdanie kierownika i kolegów. Denis Urubko to wielka indywidualność, podobnie jak Adam Bielecki. - Tak, wspinacze się indywidualizują, mają swoje oczekiwania. Wiele wskazuje na to, że kończą się czasy, gdy decyzje ws. wyprawy podejmuje kierownik pozostający w bazie. Ta funkcja staje się przeżytkiem, bo nie jestem przekonany, czy człowiek nawet z największym doświadczeniem jest w stanie wpłynąć na decyzje wspinaczy będących wysoko. Rozumiem, że w przypadku wyprawy na Broad Peak, taki schemat działania był nawiązaniem do lat 80. A to jednak zupełnie inne czasy. - Tak, wtedy uczestnicy byli dużo bardziej karni wobec kierownika, bo wyprawy były oknem na świat, możliwością zarobku. Kierownik decydujący o tym, kto pojedzie następnym razem, z definicji miał większą władzę. Dziś prawie każdy jest w stanie zorganizować wyprawę niemal na własną rękę. Jednocześnie powtórzę, że moim zdaniem dyscyplina w grupie osób, które się bardzo dobrze znają, zawsze będzie dużo większa niż w zespole, który ledwie się zna. Wrócę do tego pytania: czy dziś jesteśmy mądrzejsi co do względów bezpieczeństwa i czy powtórka z Broad Peak obyłaby się bez ofiar? - Tego nigdy nie możemy być pewni, bo to góry wysokie, na które zimą mało kto się wspina. Ofiar nigdy nie można wykluczyć. Ale są standardy bezpieczeństwa, których można pilnować. Może dziś na szczyt by się wspinała tylko dwójka, a pozostała dwójka mogła stanowić zabezpieczenie? Może dziś byłaby bardziej pilnowana nieprzekraczalna godzina, po której trzeba zawracać ze szczytu? Pamiętajmy jednak, że himalaizm to nie jest sport schematyczny jak np. gry zespołowe, gdzie mamy określone ramy, czas rozgrywki. Musimy przykładać do niego inną miarę. Wydaje mi się, że perspektywa osób niepochłoniętych himalaizmem zawsze będzie inna. Jak wobec tego środowisko wspinaczkowe podchodzi do takich wypraw jak Broad Peak 2013 czy Nanga Parbat 2018: gdy szczyt zostaje zdobyty, ale nie wszyscy wracają do bazy? Czy mimo ofiar wciąż jest to traktowane jak sukces? - Perspektywa himalaistów zawsze będzie inna - podobnie jak chirurgów onkologów, pracowników zakładów pogrzebowych i w ogóle osób obcujących ze śmiercią. Śmierć na każdego wpływa inaczej: niektórzy krótko po śmierci partnera są skłonni całkowicie się wycofać ze wspinania, ale potem się to zmienia. Na pewno są wspinacze, którzy traumy odchorowywali latami, takim przykładem jest Elisabeth Revol, która dwa razy straciła partnera w górach. Za pierwszym razem przerwała karierę na cztery lata po śmierci Martina Minarika na Annapurnie. 16 miesięcy po śmierci Tomka Mackiewicza zdobyła Mount Everest, ale zmieniła podejście, to nie było już tak ekstremalnie trudne wspinanie, po bandzie. To trochę jak z sytuacją na początku wojny, gdy przejmujemy się każdą ofiarą, a z czasem patrzymy na liczby, fakty, szerszy obraz. Ten schemat wydaje mi się mieć tu zastosowanie, choć to niesprawiedliwe i oczywiście nie chcę porównywać okrucieństwa wojny do himalaizmu, który jest sportem, rodzajem hobby. W uproszczonym, nazwijmy to mainstreamowym przekazie, też w związku z raportem po Broad Peak, na Adamie Bieleckim spoczął ciężar związany z tamtym zejściem. "Odkupienie" w oczach części opinii publicznej przyniosła mu akcja ratowania Elisabeth Revol z Nanga Parbat. Został wręcz bohaterem. Ale to wszystko chyba nie takie proste? - Po wyprawie na Broad Peaku cała Polska się interesowała himalaizmem, mieliśmy też potem boom literatury górskiej. Polacy debatowali nad etyką ludzi znajdujących się powyżej 8000 metrów, w kilkudziesięciostopniowym mrozie, stawiali się na ich miejscu. Nie, tu nic nie jest proste. Raport nt. Broad Peak był druzgocący dla Adama Bieleckiego i Artura Małka. Minęło jednak trochę lat i z czasem, z tego co wiem, opinie autorów tego raportu już tak miażdżące dla tej dwójki nie są. To może pokazywać, że podczas pisania go raportu, na świeżo, było w nich dużo emocji. Również dlatego, że znali się ze zmarłym Maciejem Berbeką. Na ile znam Adama, do akcji z Eli Revol podszedł po prostu jak do akcji ratunkowej. Uczestniczył w nich już wcześniej, Denis też, byli zaaklimatyzowani. Decyzja, by iść po Francuzkę, nie była podyktowana tym, "co ludzie pomyślą", choć gdyby jej nie podjął, pewnie opinia publiczna by uznała, że stchórzył, że nie uratował kogoś w potrzebie, wracano by do Broad Peak. Adam chciał uratować życie Elisabeth. Z Tomkiem Mackiewiczem nie było szans, co też musiało być dla niego ciężkie, bo znali się i lubili. Myślę więc, że akcja z Nanga Parbat przyniosła ulgę, ale nie w kontekście Broad Peak, a uratowania życia Elisabeth. Sądzę, że Adam zdążył już przepracować Broad Peak. Nie czuje winy za tamte wydarzenia? - Nigdy wprost go o to nie zapytałem, ale chyba mówimy o innych uczuciach. To mądry gość, po psychologii, ma jeszcze dużo przed sobą. Za miesiąc rusza na wyprawę, by wytyczyć nową drogę na Annapurnie. Wszystkie ośmiotysięczniki zimą zostały zdobyte, więc czy polski himalaizm musi się wymyślać na nowo? - Tak, w Polsce trzeba go wymyślić trochę na nowo, po zdobyciu wszystkich szczytów jest poczucie ulgi. Ośmiotysięczniki w zimie były polską specjalnością, która nie była specjalnie ceniona zagranicą, nie dawano za nie Złotych Czekanów, czyli "Oscarów himalaizmu". Teraz można się skierować w kierunku trudnych technicznie wspinaczek, niekoniecznie na ośmiotysięczniki, a na sześcio-siedmiotysięczniki. Albo na wytyczanie nowych dróg na ośmiotysięcznik. Ostatnie takie polskie osiągnięcie to Annapurna w 1996 r. i Andrzej Marciniak. I to właśnie chce zrobić Adam Bielecki. rozmawiał: Bartosz Nosal