Do tej pory trzech Polaków: Jerzy Kukuczka, jako drugi człowiek po Reinholdzie Messnerem, Krzysztof Wielicki i Piotr Pustelnik wpisało się na listę zdobywców Korony Himalajów i Karakorum, czyli wszystkich ośmiotysięczników. Pan chce być kolejny? Waldemar Kowalewski: Taki jest plan. Od jakiegoś czasu wysokie góry to mój jedyny cel. Albo skończę ten projekt, albo... umrę. Nie, nie chcę umierać w górach, zdaję sobie sprawę, że zginęło już kilku kolegów, znajomych. Czerwona lampka się pali, ale bez tych gór człowiek nie może po prostu żyć. Najbliższe wiosenne plany to? W.K.: Kanczendzonga. Mam już na wyprawę sześcioosobową ekipę, m.in. z Jarkiem Zdanowiczem, z którym zdobyłem w kwietniu Annapurnę. Po niej, z marszu ewentualnie Makalu. Ale Kanczendzonga to mój cel numer jeden. 1 kwietnia melduję się w Katmandu w Nepalu. Kanczendzonga przez rozległość masywu jest największym wyzwaniem w dotychczasowej mojej karierze, większym niż "spionowane" K2. Ambitny plan wiosenny i na tym koniec? Czy jeszcze będzie pan próbował kolejnych wyzwań w 2022 roku? W.K.: 1 czerwca powinienem być w Islamabadzie w Pakistanie. To plan z zeszłego lata, niezrealizowany przez obostrzenia lotnicze z powodu pandemii COVID-19 i kłopoty wizowe kolegi. Najpierw Nanga Parbat, a po zakończeniu ekspedycji, udanej lub nie, chcę przedostać się w okolice lodowca Baltoro, do bazy pod Gaszerbrumami. Zakładam, że będą miał aklimatyzacją, więc celem jest najpierw Gaszerbrum II, a potem Gaszerbrum I. Na tym pierwszym byłem już na 7600 m, znam topografię góry i długiego dojścia z bazy do obozu I. Leży on na wysokości 5900 m i jest wspólnym dla akcji górskiej na obydwu Gaszerbrumach drogami klasycznymi. W ubiegłym roku zdobył pan dwa szczyty ośmiotysięczne, oprócz Annapurny wiosną, także Dhaulagiri w październiku. Wcześniej stanął pan na: Mount Evereście (2014), Manaslu (2016), Lhotse i Broad Peaku (2017) oraz K2 (2019). Był pan też dwa razy zimą pod K2. Jak rodzina patrzy na pana coraz częstsze i dłuższe wyjazdy? W.K.: Muszę powiedzieć, że niestety w tej sferze nie jest najlepiej. Wiem, że za dużo ze swojego prywatnego życia rzuciłem na szalę, ale nie potrafię już tego już zatrzymać... Na ołtarzu sukcesów górskich położyłem relacje rodzinne, firma też podupadła. To z czego finansuje pan wyprawy, które do tanich nie należą. Uczestniczy pan m.in. w komercyjnych ekspedycjach agencji Seven Summit Treks prowadzonej przez słynnego Mingmę Szerpę, zdobywcę wszystkich ośmiotysięczników, oraz jego braci... W.K.: Ale jeżdżę na innych zasadach niż klienci. Moim wkładem w wyprawę jest wykonana robota, np. przy poręczowaniu drogi do obozów czy budowa obozu. Brałem udział w 10 akcjach ratunkowych podczas wypraw organizowanych przez tę agencję, siedmiu z ratowanych przeżyło, więc to też jest moja karta przetargowa. Firma kierują Szerpowie, którzy znają góry najwyższe od podszewki i są znakomitymi wspinaczami, wiedzą, co znaczy ratować człowieka na wysokości 7000 czy 8000 m. Czyli wyprawa na ośmiotysięcznik kosztuje pana... ? W.K.: Niewiele, około 4000 dolarów. Jeżdżę za spartańskie pieniądze, bo lubię spartańskie warunki. Mam te pieniądze odłożone, mimo że moja firma budowlana nie działa. Wiem, że mój wkład finansowy w wyprawę to minimum, bo asysta Szerpy i wspomaganie tlenem kosztuje na ośmiotysięczniku normalnego klienta 28 tysięcy dolarów. Jest pan trochę outsiderem, działającym poza Polskim Związkiem Alpinizmu, ale z drugiej strony korzysta pan z pomocy firmy komercyjnej, działa w licznym gronie wspinaczy. To się trochę kłóci... W.K.: Takie nastały czasy, nie zatrzyma się trendu tlenowej turystyki wysokogórskiej. Staram się wybierać mniejsze wyprawy. Pod Everestem i Lhotse na pewno, w obecnym tłumie, bym się nie odnalazł. Zresztą Everest zdobyłem od strony tybetańskiej, chińskiej. Było spokojnie i raczej bezludnie. Który z dotychczasowych ośmiotysięczników, z tych zdobytych, zapadł panu najbardziej w pamięć, a raczej dał w kość? W.K.: Co wyprawa to inna historia. Jeśli miałbym wskazać jeden szczyt to Dhaulagiri. Byłem cztery razy po dwa miesiące i udało się dopiero za czwartym razem. Już myślałem, że ta góra nie jest dla mnie, ale przy pomyśle trzymało mnie to, że w latach w których się wspinałem i rezygnowałem nikomu innemu też się nie udało stanąć na wierzchołku. Na Dhaulagiri straciłem także partnera, co zdarzyło się w mojej karierze tylko raz. Jak bardzo dramatyczne chwile przeżył pan w październiku na Dhaulagiri? W.K.: Omal nie umarłem, dosłownie. To zdarzyło się po raz pierwszy w wysokogórskiej przygodzie. Czułem, że tracę kontrolę świadomości, bo za długo przebywałem na szczycie, a wspinałem się bez tlenu. Piękna pogoda, słonecznie i przez tę +bajkę+ zejście było dramatyczne. Zaliczyłem upadek, zgubiłem czekan, wzywałem pomocy, ale nikt nie przyszedł, bo większość Szerpów była już w bazie po zdobyciu wierzchołka z klientami. Znalazłem pozostawione butle, ale nie mogłem z nich skorzystać, bo nie miałem reduktora. Wtedy, na moment, wróciła świadomość i ostatkiem sił spróbowałem zejść jeszcze niżej, co mnie uratowało. I po co to wszystko panu? W.K.: Bo daje radość, a jak się coś nie udaje, to mówię sobie, że następnym razem będzie lepiej, bo właśnie zebrałem kolejne doświadczenia. Jak się za bardzo uważa i nie podejmuje ryzyka, to nie osiągnie się sukcesu. Tak to niestety działa. Każdy ma swoją granicę, akceptowalny poziom ryzyka. W górach najwyższych czerwona linia nie jest czymś realnym. To zależy od chwili, okoliczności. Nie wiesz, czy przekroczyłeś swoją, czy masz ją cały czas przed sobą... A jak już będzie pan miał tę Koronę Himalajów i Karakorum to co dalej? W.K.: Zmierzę się z niespełnionym marzeniem mojego śp. taty, czyli rejsem żaglówką z Wysp Kanaryjskich na Kubę. To jakieś trzy tygodnie walki na oceanie. Żeglowałem z tatą, ale wiem, że wiele muszę się jeszcze nauczyć - mam przed sobą jakieś trzy lata treningów i nauki. Może uda się zrealizować pomysł w 2027 r. Ten projekt ma już 16 lat i powoli dojrzewa. Rozmawiała: Olga Miriam Przybyłowicz