Film "Broad Peak" stanowił pewien przełom. Na temat wielkich polskich wypraw wysokogórskich z lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych, podczas których Polacy dokonali wielu pierwszych zimowych wejść na himalajskie ośmiotysięczniki, powstało nieco dokumentów, ale nie filmów fabularnych w hollywoodzkim stylu. A w zasadzie każda z tych wyprawy by się do tego nadała. Himalaizm ciągnął wszak za sobą wszystko, czego kino potrzebuje - wyzwanie, trudność, lęk, strach, przełamywanie własnych barier, wysiłek, ogromny sukces i potworne tragedie. To są scenariusze podane na tacy, a każdy życiorys himalaisty to gotowy bohater filmowy. Polska takich filmów nie kręciła z wielu powodów. Jednym z podstawowych zawsze były pieniądze. Realizacja "Broad Peak" z 2022 roku była trudna, ale przynajmniej teraz jest możliwe nakręcenie zdjęć, jakich podobny film wymaga. W dawnych latach nie było o tym mowy. Ponadto himalaizm zwłaszcza w polskim wykonaniu był otoczony pewną aurą tajemniczości, w myśl zasady "na nizinie i tak nikt tego nie zrozumie". Powstawały książki, ale filmy nie. Sukcesy i porażki oraz tragedie Polaków w najwyższych górach świata pozostały zatem poza kinem. INTERIA SPORT EXTRA - CZYTAJ WSZYSTKIE TEKSTY PREMIUM Ośmiotysięczniki zdobyte zimą po raz pierwszy przez Polaków: 17 lutego 1980 r. - Mount Everest (Krzysztof Wielicki, Leszek Cichy)12 stycznia 1984 r. - Manaslu (Maciej Berberka, Ryszard Gajewski)21 stycznia 1985 r. - Dhaulagiri (Jerzy Kukuczka, Andrzej Czok)12 lutego 1985 r. - Czo Oju (Maciej Berbeka, Maciej Pawlikowski)11 stycznia 1986 r. - Kanczendzonga (Jerzy Kukuczka, Krzysztof Wielicki)3 lutego 1987 r. - Annapurna I (Jerzy Kukuczka, Artur Hajzer)31 grudnia 1988 r. - Lhotse (Krzysztof Wielicki)14 stycznia 2005 r. - Sziszapangma (Piotr Morawski, Simone Moro)9 marca 2012 r. - Gaszerbrun I (Adam Bielecki, Janusz Gołąb)5 marca 2013 r. - Broad Peak (Adam Bielecki, Maciej Berbeka, Tomasz Kowalski, Artur Małek) W pewny, sensie zatem film "Broad Peak" to nowum, bo himalaizm w polskim kinie dotąd był bardzo słabo reprezentowany. Jego odbicie znajdą widzowie w pamiętnym "Trójkącie bermudzkim" zrealizowanym jeszcze w latach osiemdziesiątych przez niezwykle charyzmatycznego i nowatorskiego reżysera Wojciecha Wójcika (stworzył także "Karate po polsku", "Prywatne śledztwo", "Sforę" czy "Ekstradycję"). Nie był to jednak film o wspinaczce. Pojawienie się "Broad Peak" na ekranie było wielkim wydarzeniem także z tego powodu, że film pojawił się dość świeżo po tragedii tej wyprawy z marca 2013 roku, podczas której zginęli wracający na szczyt Maciej Berbeka (w 1988 roku był przekonany, że zdobył tę górę; pomylił się) i Tomasz Kowalski. Sprawa jest wciąż żywa, także dlatego, że otaczało ją wiele dyskusji również moralnych, związanych z pomocą towarzyszom na stoku góry. "Broad Peak" omija sprytnie mielizny "Broad Peak" jednak tym specjalnie się nie zajmuje. To film, który ominął wszelkie palące zagadnienia związane w tym jednym z najtragiczniejszych wejść polskich wspinaczy. W zamian mamy takie skróty myślowe, jakby twórcy tego filmu chcieli wejść na szczyt jak najszybciej, na skróty, bez tlenu i na wdechu. Jakby zapomnieli, co to cierpliwość. Mamy tu przyzwoicie rozbudowaną - choć i tak niedoskonałą - sekwencję ataku szczytowego w 1988 roku, później od biedy nakreślone dochodzenie do prawdy, po czym w zasadzie... film się kończy. Nic tu nie jest powiedziane i zrobione, łącznie z Mają Ostaszewską w roli żony Berbeki, która jako Penelopa mogła stać się tu języczkiem u wagi. A jest jedynie odprowadzającą na samolot. Nie ma relacji między 50-latkiem wyrównującym rachunki z górą oraz o połowę młodszymi kolegami, którzy na szczyt chcą wbiec jak kozice i nie niosą takiego jak on bagażu. Bagażu doświadczeń. Adama Bieleckiego, Tomasza Kowalskiego i Artura Małka w zasadzie niemal tu nie ma. Nie ma tego, co szczególnie ciekawi - relacji czy też odnowienia relacji Macieja Berbeki z Krzysztofem Wielickim, całego tego procesu od zatajenia przed nim pomyłki w Karakorum aż po złożenie mu propozycji powrotu na Broad Peak po latach. Nie ma wreszcie kompletnie tego życia z piętnem oszusta, które towarzyszyło Maciejowi Berbece. Ani jednej sceny, która by to uzasadniała, może poza jednym pytaniem od syna. Niczego, co natarczywie pchałoby go do finału. "Broad Peak" w gruncie rzeczy jest jak notatka w Wikipedii, prześlizguje się po tej historii, a szczególnie gorący był w Polsce spór o koniec tego filmu. Śmierć została tu pokazana bardzo symbolicznie, poprzez wywoływanie w eter nazwisk himalaistów, którzy odpowiedzieć już nie mogą. Nie wszystkim taka symbolika się spodobała. Można zrozumieć, że dla twórców "Broad Peak" ważniejsze było wejście na szczyt, ale w rzeczywistości było na odwrót. Znacznie bardziej interesujące jest z niego schodzenie i akurat historia Broad Peak doskonale to wykazuje. To kapitalna metafora życia jako takiego i czasów, w jakich żyjemy, w których bycie pierwszym, zdobywanie i łechtanie swego ego stało się wyznacznikiem wartości. Stało się chorobą. Jednakże istotne jest to, że film w ogóle powstał i że historii, jakie przytrafiły się Polakom nie musiał znowu opowiadać kto inny. Wysokie góry - temat przesycony patosem Himalaizm i wspinanie się najwyżej jak się da nigdy nie miały wielkiego szczęścia do kina, chociaż "Białe piekło na Pitz Palu" w reżyserii Georga Pabsta wytyczyło pewien - nomen omen - szlak do wejścia na ekran innym produkcjom tego typu. To był pierwszy film, który wyniósł sport i związane z nim emocje do miana tematu filmowego i miana sztuki. "Czekając na Joe", "Krzyk kamienia", "Turysta", "127 godzin", "Granice wytrzymałości" wreszcie sensacyjny "Na krawędzi" z Sylvestrem Stallone to dzieła dość powszechnie znane, ale największy rozgłos zyskały "K-2" i znacznie od niego lepszy "Everest" z 2015 roku. Lepszy, bo mocniej stawiające na emocje i pokazujące umieranie w górach jako pewną nieuchronność podejmowanych wyzwań. Umieranie na szczycie w "Evereście" jest przejmujące właśnie ze względu na to, jak mało odróżnia się od całej reszty, tego wspaniałego krajobrazu i surowych skał - niczym zwykłe zaśnięcie, jedynie chwila odpoczynku. To jest umieranie nieróżniące się niczym od "zaraz pójdę dalej, ale chwilę odpocznę" albo "nie mam już siły". Przez to przerażające. "K-2" przy "Evereście" to słodkie kino familijne. To bajeczka, rozkoszna banialuka, którą tak dobrze się ogląda, jak potem się z niej drwi. Mimo pewnych podobieństw to zupełnie inny poziom, inny profil filmu. Wartą uwagi w "Evereście" jest postać grana przez Johna Hawkesa - człowieka, który nie jest w stanie dojść cało na szczyt, ale jednocześnie nie jest też w stanie zawrócić, bo wtedy i tak nie da mu to spokoju. I w jednym, i w drugim wypadku jest właściwie stracony. I w jednym, i w drugim nie ma dla niego ocalenia. To on stanowi w "Evereście" żywą definicję owej komercjalizacji wejścia na szczyt. Ta komercjalizacja ma spragnione oblicze Johna Hawkesa, który niczego innego bardziej w życiu nie pragnie, niż zdobyć dach świata. Symbol wszelkiego kresu, wszelkiego końca, jaki człowiek może w życiu spotkać. Nie zmienia to jednak faktu, że nawet w obliczu "Everestu" góry nie miały szczęścia do kina. Nikt dotąd nie stworzył filmu, o którym można by powiedzieć, że jest arcydziełem czy dziełem wybitnym. To dziwne, biorąc pod uwagę jak nośny to temat i jak stanowi gotowy produkt z dramatyczmem, jakiego próżno szukać w innych sportach.