Mówili na nią "Abuela" - czyli babcia. Miała wtedy 49 lat. Szef wyprawy na Kanczendzongę 30-letni Meksykanin Carlos Carsolio wspominał, że wciąż była piękna. Mówili "Babcia to", "Babcia tamto", aż zrozumiała swój przydomek i trochę się na nich dąsała. Potem sama zaczęła o sobie mówić "Abuela" i śmiała się ze wszystkimi. W górach była szczęśliwa. Telefon do Meksyku. Czy Wanda płakała do słuchawki? Na Kanczendzondze Carsolio chciał wyznaczyć coś nowego - drogę od północy. Miał zamiar poprowadzić nowe zakończenie drogi Scotta, prosto do szczytu. To miała być piękna linia - wspominał potem Carsolio, ostatni człowiek, który widział Wandę. Tragedia sprzed trzech dekad naznaczyła na zawsze i jego życie. Carlos organizował wyprawę z żoną i z bratem, ale atak szczytowy planował sam. Jakiś czas przed wyjazdem zadzwoniła Wanda. Nie mógł i nie chciał jej odmówić. Powiedział jednak, że musi mieć partnera, bo on ma swoje plany i nie zamierza ich zmienić. Wanda była w złym momencie życiowym, wydawało mu się nawet, że płakała do słuchawki. Straciła w górach wszystkich, nie miała się z kim wspinać. W końcu znalazła chętnego do wyjazdu - młodego Arka Gąsienicę-Józkowego, wspinacza z Zakopanego o błyskotliwej technice. Pojechali razem i to był dla nich wszystkich bardzo dobry czas. Wanda była błyskotliwa, dowcipna, miała wiele przemyśleń na temat życia i gór. Carlosowi wydawała się feministyczna, ale zarazem bardzo kobieca. Dojrzała, uczuciowa i twarda. Dowcipna, choć z ograniczoną odpornością na żarty na swój temat. Stąd przydomek "Abuela" nie spodobał jej się tak od razu. Gdy się zorientowała co znaczy, dzień się do nich nie odezwała słowem. Cieszyła się górami i była w nich szczęśliwa. Podczas podejścia ciężko pracowała, kręciła filmy zamówione przez zachodnie telewizje. Carsolio wspominał, że ledwo wyczuwalne napięcie między Wandą i jego ówczesną żoną Elsą dodawało tylko pikanterii wyprawie. Śmiech i tragiczne w skutkach błędy w górach To był wyjazd pełen śmiechu. Choć źle się zaczął i tragicznie skończył. Carlos wspomina, że popełnili tam masę głupich błędów. Zaczął on, szef. Zbiegając po morenie, co bardzo lubił, źle stanął na kamieniu i skręcił kolano. Lekarz z niemieckiej wyprawy powiedział mu, że to koniec wspinaczki na następne miesiące. Musi wracać do domu, iść do szpitala, bo podejrzewa zerwane ścięgna. Marzenie Carlosa o nowej drodze przepadło. Postanowił usztywnić kolano i wejść na szczyt drogą klasyczną. Podczas pierwszego ataku, popełnili kolejny błąd - tym razem w planowaniu podejścia. Mieli przez to ciężki biwak na 7100 metrach. Była żona Carlosa odmroziła palce. Brat i Arek mieli problemy z aklimatyzacją. Objawy choroby wysokościowej były ciężkie. Być może u Gąsienicy odezwały się już pierwsze objawy niezdiagnozowanej jeszcze choroby Willsona, która doprowadziła potem do jego śmierci w wieku 34 lat. Wanda i Carlos sprowadzili resztę na dół. Elsę helikopter zabrał do bazy, a potem wróciła do Meksyku. Arek i brat Carlosa zrezygnowali z dalszej wspinaczki. Postanowili, że zaatakują jeszcze raz - tylko Wanda i on. Rutkiewicz była w niezłej formie, ale miała problem z nogą. Odezwała się stara kontuzja. Oboje byli więc w podobnej sytuacji. Nie chcieli jednak całkiem odpuścić. Carlos szedł znacznie szybciej niż Wanda. Na wysokości prawie 8 tysiącach metrów znajdowała się mała lodowa jaskinia. Tam przeczekał złą pogodę i gdy zebrał się by iść dalej, pojawiła się Wanda. Maszerowała w tych strasznych warunkach, które on przetrwał w jaskini. Była wycieńczona. Został z nią. Nocą gotował, ona piła, jadła i wielokrotnie wymiotowała. Rano ruszyli, pogoda była dobra. Powiedział, że idzie przodem, by założyć poręczówkę w najtrudniejszym miejscu. Z powodu bólu kolana nie mógł używać raków odpowiednio. Na trawersie wbijał dzioby tylko zdrową nogą, chorą ustawiał bokiem. Dotarł na szczyt. Wanda szła z tyłu, dużo wolniej. Rozstanie. Najtrudniejsza chwila w życiu Carlosa Gdy schodził, myślał, że zawróciła. Spotkał ją tylko 300 metrów wyżej od miejsca gdzie się rozstali. W małej jamie śnieżnej spędzili kolejną noc, było bardzo zimno. Starał się namówić ją, by schodziła razem z nim, bo jej wolny marsz groził kolejnymi dwoma nocami w strefie śmierci. To brzmiało jak wyrok. Nie mógł jednak zabrać jej siłą. Wanda była uparta, niemal zawsze trzeba było się z nią zgadzać. Była wielką osobowością, światową sławą himalaizmu, której nie sposób wydawać rozkazów. Szybko się zorientował, że nie namówi jej na zejście. Postanowił ruszyć w dół sam. Wtedy widzieli się po raz ostatni. Schodząc walczył, by przeżyć. Nie miał czasu na myślenie. Noga bolała, była sztywna, organizm trzymał się resztką sił. Mimo to czekał na Wandę w kolejnych obozach. Bez skutku. Carlos wspominał, że moment rozstania z Wandą był najtrudniejszym w jego życiu. Wiedział, że żegnają się na zawsze. Mówił, że sam chciałby umrzeć w górach, albo niech dzieci rozsypią na zboczach jego prochy. Dlatego w jakimś sensie rozumiał Wandę, ale jednak było mu bardzo trudno schodzić. Trzeba było zacisnąć zęby. Moment jego śmierci jeszcze nie nadszedł. Reuters o zaginięciu Wandy Rutkiewicz poinformował dopiero 25 maja o godzinie 16.30. Długo wierzono, że wróci, że znów dogada się z górami, że w magiczny sposób wymknie się z nich raz jeszcze. Matka Wandy do ostatnich chwil życia nie uwierzyła w śmierć córki. Uważała, że zostawiła współczesny świat i wybrała życie w jakimś zagubionym w głuszy tybetańskim klasztorze. Dariusz Wołowski Tekst napisałem z pomocą Wojciecha Fuska, który wielokrotnie rozmawiał o tragedii na Kanczendzondze z Meksykaninem Carlosem Carsolio. ZOBACZ TEŻ: Polskie igrzyska śmierci w Himalajach? Andrzej Paczkowski mówi Interii Ukraińska flaga na szczycie Mount Everestu pierwszy raz w tym sezonie Pobiła rekord wdrapując się po raz 10. na Mount Everest