O tym, że w Polsce mało kto zdaje sobie sprawę ze znaczenia dyrektora sportowego, napisałem już nieraz. Wiąże się to z wizją na lata, a taki specjalista powinien pilnować jej realizacji, doboru do niej trenerów, piłkarzy. Winien też sprawować pieczę nad szkoleniem młodszych grup. Jest też druga szkoła - nie widzisz potrzeby mnożenia bytów, odpowiedzialność za pion sportowy powierzasz trenerowi pierwszego zespołu. Jaka powinna być rola trenera w zawodowym klubie piłkarskim, w polskich warunkach? Obserwując z bliska Wisłę Kraków od 17 lat miałem kilka skrajnych przykładów. Jeden ze szkoleniowców zaczął od kolportowania na klubowej portierni swego podręcznika ("Futbol na tak!"), na treningi wpadał i wypadał, a pracę stracił tuż po tym, jak wpuścił na zajęcia zespół kabaretowy. Panowie z kabaretu biegali sobie obok piłkarzy i kręcili te śmieszne gagi. Zdezorientowana drużyna spoglądała na to bezradnie, podobnie jak przegrała następny mecz ligowy (bodajże z Górnikiem Łęczna). Trenerem tym był Jerzy Engel. Kilka lat wcześniej zupełnie inną kulturę pracy przy Reymonta wprowadził Henryk Kasperczak. On przejął klub we władanie od samego początku, do samego końca i nie tylko szatnię pierwszego zespołu. Miał mocniejszą pozycję od zarządu razem wziętego. Przyjeżdżał na treningi jako pierwszy, jako ostatni wychodził. W myśl powiedzenia "Diabeł tkwi w szczegółach", dbał o każdą drobnostkę. Za godzinę trening na stadionie zakopiańskiego COS-u, czy myślenickiego Dalinu? - Jurek (do asystenta Kowalika), skocz i sprawdź, czy trawa dobrze przystrzyżona i dostatecznie zroszona - wysyłał umyślnego Kasperczak. Lekarz Mariusz Urban przyszedł z raportem, że pięciu piłkarzy jest nie do grania? Jedna wizyta "Henriego" w szatni oznaczała cudowne ozdrowienie czterech spośród nich. - "Gora", przecież tobie nic nie jest, to zwykłe stłuczenie stopy, ty jesteś do granio! - tak postawił na nogi Damiana Gorawskiego. W poniedziałkowe popołudnia Kasperczak organizował długie odprawy, na których obecni byli trenerzy rezerw (wówczas Antoni Szymanowski) i drużyn juniorskich. Na nich omawiano rozwój każdego piłkarza z osobna i plan treningów na tydzień. W efekcie rezerwy czy juniorzy "Białej Gwiazdy" grali jak kopia pierwszego zespołu, w tym samym stylu. Za kadencji Kasperczaka piłkarze Wisły zaczęli stanowić trzon reprezentacji Pawła Janasa. Np. w rozegranym na Stade de France w listopadzie 2004 roku spotkaniu z Francją (0-0), w wyjściowym składzie było ich czterech: Marcin Baszczyński, Mirosław Szymkowiak, Maciej Żurawski i Tomasz Frankowski, a kolejnych dwóch: Tomasz Kłos i Damian Gorawski weszło z ławki. Wraz ze wzrostem liczby meczów, zawodnicy zaczęli narzekać na związane z tym obciążenia. Jaka była reakcja Kasperczaka? - Panowie, musicie się prowadzić tak, abyście byli gotowi na mecze Wisły i wyzwania, jakie na was stoją w reprezentacji. Wyjazdy na reprezentację są z korzyścią dla was i klubu - mobilizował trener-profesor. Tak wyglądały porządki w czołowym polskim klubie w latach 2002-2005. Ówczesna "Biała Gwiazda", dzięki widowiskowej grze. ofensywnej taktyce 1-4-4-2 i wyeliminowaniu z Pucharu UEFA AC Parmy i Schalke 04 Gelsenkirchen, stanowiła punkt odniesienia dla całej ligi. Minęło kilkanaście lat i czy jako cała organizacja poszliśmy do przodu w zarządzaniu sportem? Owszem, Ekstraklasa jest dokładnie mierzona pod względem realizowania budżetów, niezalegania z wypłatami, a od kilkunastu sezonów każdy mecz jest prześwietlany statystycznie. Wspaniale. Być może za prawa do pokazywania ligi płaci teraz ktoś więcej, z pewnością mamy lepsze stadiony, czołowe kluby mają kilkakrotnie wyższe budżety (w szczytowym okresie Wisły Kasperczaka wynosił on 40 mln zł, teraz Legia dysponuje kwotą 250 mln zł), ale czy najważniejszą działkę - pion sportowy kluby mają teraz lepiej poukładane? Kierują się planem, strategią, wizją? Problem w tym, że w klubach często ważne sprawy stawiane są na głowie. Legia i Lechia powinny stanowić wzór. Tymczasem w tej pierwszej trenerem zostaje dyrektor sportowy, a w tej drugiej - trener dyrektorem sportowym, a zespół prowadzi fizjolog reprezentacji Walii. Wszyscy się cieszymy, że obaj: Romeo Jozak i Adam Owen mają tytuł doktora i tak pięknie mówią po angielsku. Po porażce na finiszu rozgrywek 2016/2017, Lechia miała zmiatać ligową konkurencję. Tymczasem w 12 kolejkach poniosła pięć porażek i do lidera traci już dziewięć punktów. To dużo, jak na fakt, że w tym roku nie będzie już dzielenia punktów. W sporcie zdarza się słabszy okres, z porażkami, ale w wypadku gdańszczan inne zjawiska są mocno niepokojące. Jeszcze kilka tygodni temu prezes Lechii Adam Mandziara deklaruje publicznie walkę o czołową piątkę ("O mistrzostwo Polski walczyć musi tylko Legia" - zaznacza) i zapewnia, że trener Piotr Nowak jest nie do ruszenia, a nawet odprawienie Jerzego Brzęczka uznaje za zbyt pochopne. Słowa jedno, a czyny drugie. Nie mijają trzy tygodnie, a Nowak przestaje być trenerem (zostaje dyrektorem sportowym), po nim zespół obejmuje Walijczyk Adam Owen, który na Uniwersytecie w Lyonie uzyskał tytuł doktora wychowania fizycznego. Pozornie wszystko wygląda znakomicie i profesjonalnie, tym bardziej, że zdarzało się, iż już za kadencji Nowaka Owen prowadził treningi lechistów. Sęk w tym, że podczas zgrupowań reprezentacji, gdy pozostali szkoleniowcy szlifowali formę zespołów na batalie ligowe, on również pojechał na zgrupowanie. Reprezentacji Walii. Czy wobec tego miał szansę na solidne przygotowanie zespołu do arcyważnej batalii z Legią? Śmiem wątpić. Znacie inny przypadek poważnego klubu, w którym pierwszy trener, w strategicznych dla zespołu okresach znika na dwa tygodnie? Rozumiem, że Lechia zgodziła się na taki układ: Owen daje jej swą wiedzę i profesjonalizm, ale od czasu do czasu klub zgadza się, by trener wyjechał na zgrupowanie reprezentacji. Takie godzenie dwóch poważnych funkcji przez Owena nie może wyjść Lechii na dobre. W reprezentacji Walii Adam Owen jest trenerem przygotowania fizycznego. Prowadzi rozgrzewki, przygotowuje mikrocykle treningowe dla tych, którzy mają przesyt bądź brak treningów. W Lechii odpowiada za całą strategię przygotowania i prowadzenia zespołu. Szef sztabu szkoleniowego powinien zajmować się klubem przez 24 godziny na dobę, siedem razy w tygodniu. - Trener bardzo dobrze ustawił sobie ze swoim sztabem, jak to ma wyglądać, codziennie monitorował nasze GPS-y. Każdy z nas ciężko pracował - deklarował w Canal+Sport obrońca Lechii Błażej Augustyn, ale nie spodziewałem się, że powie "To skandal, że do prestiżowego meczu z Legią przygotowywaliśmy się bez trenera". A taka jest prawda. Już raz podobne łapanie przez trenera kilku srok za ogon odbijało się czkawką reprezentacji Polski. W późnej fazie Leo Beenhakker godził prowadzenie naszej kadry ze stanowiskiem dyrektora w Feyenoordzie Rotterdam, a ówczesny PZPN Grzegorza Laty się na to godził. Efekty pamiętamy - przegrane z kretesem eliminacje do MŚ 2010 r. Siedzący obok Augustyna Rafał Wolski - lider drugiej linii Lechii zdradził, że latem chciał przejść do Legii, rozmawiał z ówczesnym jej trenerem Jackiem Magierą i żałuje, że do tego transferu nie doszło. Wyobrażacie sobie, że świeżo po porażce w derbach z Interem Lucas Biglia mówi publicznie: "Właściwie, to żałuję, że latem z Lazio nie kupił mnie Inter, a nie Milan"? Tak samo, w normalnych warunkach, nie do pomyślenia jest chór trenerów, w którym jednym z wiodących głosów był przecież ówczesny dowódca Legii - Jacek Magiera, narzekających na obciążenia meczowe, przez to, że liga w czerwcu trwała za długo. To pomieszanie ról! Panowie trenerzy, waszą rolą jest mentalne i fizyczne przygotowanie zawodników tak, aby maratony meczowe rozwijały ich piłkarsko, a nie męczyły. Z całego zamieszania wynikają takie sytuacje, jak ta z Krzysztofem Mączyńskim i Michałem Pazdanem. Grając w klubie, wyglądają jak po pseudokibicowskim "liściu": przemęczeni, zniechęceni, bez radości i świeżości. Dziwnym trafem, w tym samym okresie, w meczach reprezentacji Polski obaj błyszczą formą. Powód? Nie wszystkie kluby zdają sobie sprawę z jednego, podstawowego faktu: na formę piłkarza i zespołu ma również wpływ składowa, która nie mieści się w żadnych excellach - dobra atmosfera. Po przekroczeniu bramy klubu zawodnik powinien się czuć jak w rodzinie. Takiej normalnej rodzinie, a nie patologicznej, gdzie przy kłótniach wypłacają "liścia". Wtedy na widok dziennikarzy piłkarz nie będzie uciekał z komórką przy uchu, a do swoich zajęć prywatnych uciekał wprost spod prysznica. Michał Białoński