Był 1986 rok, gdy pierwszy raz natknąłem się na jego zdjęcie. Jeszcze czarno-białe, w jednej z meksykańskich gazet, której nazwy sobie nie przypomnę. Z papieru wyzierał wzrok dziki, nieokiełznany i nieodgadniony - faceta zdolnego połknąć świat na śniadanie. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się aż tak długo wpatrywać w portret nieznajomego, wywoływał we mnie jednak niepokój głębszy, niż Hannibal Lecter. Mike Tyson był wtedy zaledwie 20-latkiem, który zdobył tytuł mistrza świata WBC. Nie traktowałem go jako idola, przez lata zdecydowanie bardziej podziwiałem tych, którzy odważyli się z nim wejść do ringu. Pamiętam, jak ten młody facet owładnięty dziełem zniszczenia, powalił na deski Michaela Spinksa po 90 sekundach, a ten zrezygnował z rewanżu tłumacząc, że nikt przy zdrowych zmysłach nie pcha się do walki z King Kongiem. Oczywiście było tylko kwestią czasu, gdy instynkt zniszczenia obróci się przeciw pięściarzowi w pocie czoła pracującemu na uroczy przydomek: "Bestia". Był aresztowany 38 razy zanim skończył 13. rok życia. Dla urodzonego i wychowanego w Brooklynie chłopaka z wielodzietnej, rozbitej rodziny istniały tylko dwa autorytety strzegące go od zła. Matka i pierwszy trener opuścili go jednak bardzo szybko. Najmłodszy w historii mistrz świata wagi ciężkiej, pozostał sam z przeświadczeniem, że każdy problem zdoła rozwiązać pięścią. Był największym ringowym zabijaką, ale też najznakomitszym materiałem na ofiarę. Zwłaszcza w rękach ludzi pokroju Dona Kinga, którzy z bezwzględnym wyrachowaniem zamieniali boks w farsę. Pamiętam, jak w wywiadzie z moim kolegą Radkiem Leniarskim King nawoływał: "Dajcie mi Gołotę, a zrobię z niego Szopena". Upadek "Bestii" był jej przeznaczeniem. Wylądował w więzieniu, przepuścił majątek obliczany na 400 mln dolarów. Niedawno został zmuszony do zorganizowania osobistego, objawowego show, pielgrzymując po świecie z opowieściami o tym, jak przeszedł drogę do piekła. W ten sposób zarabia na życie. Tyson to przykład jeden z wielu. Machina sportowego show biznesu przemieliła na sieczkę nie tylko jego, ale wielu takich, którzy mieli większe szanse. Diego Maradona, Lance Armstrong, Marion Jones, Tiger Woods, a ostatnio Oscar Pistorius wpisują się w klasyczną opowieść o upadku Ikara. Kiedy więc słyszę, że Cristiano Ronaldo i Leo Messi wykonali jakiś niestosowny gest, lub narazili się czymś tłumom kibiców, ogarnia mnie zdumienie. Ich droga z biedy do oszałamiającego bogactwa odbyła się właściwie bezboleśnie. Trudno być całkowicie normalnym, jeśli otoczenie traktuje cię nienormalnie. Siłę i klasę trzeba pokazać przede wszystkim poza boiskiem. Jeśli zarzucamy gwiazdom piłki zdemoralizowanie chorymi zarobkami, pamiętajmy, iż ich wina jest w tym najmniejsza. Wspominał o tym kiedyś Zinedine Zidane, tłumacząc, że miliony płynące na jego konto traktuje jak przejaw choroby współczesnego świata, ale nie ma siły, by walczyć z nią w pojedynkę. Ilu z nas w ostatnim czasie wybrało się do swojego szefa z prośbą o obniżkę zarobków, choć wobec Yanomami z Amazonii jesteśmy krezusami? Przekonanie, że wolny rynek i popyt uzasadniają wartość naszej pracy, jest tak samo głębokie, jak powszechne. Kiedy na ostatniej gali FIFA jeden z chłopców zapytał Ronaldo, jak można zostać tak wielkim graczem jak on, Portugalczyk powiedział: "O, to nie będzie łatwe". Dla mnie to przejaw błyskotliwości i poczucia humoru, choć wielu dostrzegło w tym kolejny odcinek bufonady w stylu: "zazdroszczą mi, bo jestem piękny, młody i fantastycznie gram w piłkę". Niech odezwie się jednak ten, który dowiedzie, że powiedział wtedy, choć słowo nieprawdy. Przerabianie młodych ludzi na papkę: za pomocą wielkich pieniędzy i ich własnych słabości, jest domeną zawodowego sportu. Przypadek Tysona pokazuje to dobitnie, razem z nim przeszliśmy drogę od niechęci i lęku, do współczucia. Ten szlak nie mógł być inny, co nie znaczy, że mam zamiar rozgrzeszyć Maradonę, Armstronga, czy Pistoriusa. Sami tworzymy sportowe legendy, by przy pierwszej okazji z jeszcze większą pasją strącać je w otchłań. Wielu bohaterów różnych dziedzin, a także święci zaczynali od upadku na dno. Musieli poznać piekło, by docenić cnoty. Może zawodowi sportowcy, którym nadajemy rangę herosów, wypełniają podobną rolę? Czy fascynacja złym jest tak powszechna, bo pomaga zrozumieć, co jest dobre? To wersja najbardziej optymistyczna. Autor: Dariusz Wołowski Porozmawiaj o artykule na blogu Darka Wołowskiego