Publiczne napominanie trenera to nie tylko mało taktowny ruch zarządu "Kolejorza", co nawet samobójczy. Wydając oświadczenie rugające trenera prezesi nacięli gałąź, na której siedzą wespół z nim. Po takim "popisie" działaczy notowania w szatni panu Franciszkowi na pewno nie wzrosły, a tu trzeba ratować psychikę piłkarzy po porażce w Krakowie. Kto zna Smudę dobrze wie, że to człowiek, który wyzwań się nie boi. Dla niego walka o mistrzostwo Polski to bułka z masłem. Zresztą trofea te zdobywał w imponującym stylu z Widzewem, a później z Wisłą Kraków. Na pewno nie znudziło mu się. Z Lechem chce mistrzostwa Polski równie mocno, a może jeszcze mocniej. W Krakowie i w Łodzi nie siedziały mu na plecach takie tłumy kibiców. Mówiąc o żarcie zarządu "Franz" wyraził tylko desperację, bo nie tak wyobrażał sobie wzmocnienia składu, które są chyba osłabieniami (kto zastąpi Zakrzewskiego i kontuzjowanego Bosackiego?). O ile Emilian Dolha - mimo serii wpadek w spotkaniu z Wisłą - jest klasowym bramkarzem, to nie da się tego samego powiedzieć o stoperach. Przy całym szacunku dla Marcina Dymkowskiego, czy Zlatka Tanevskiego - obaj nie stanowią takiej ostoi, jak Inaki Astiz, Arkadiusz Głowacki, Cleber, Manuel Arboleda (który lgnął do Smudy), czy Dickson Choto. Szefostwo Amiki, które panuje w Lechu rozumie dobrze, że trzeba sobie stawiać ambitne cele. Jednocześnie zapomina jednak o drugiej prawdzie - w sporcie nie ma spektakularnych sukcesów bez sporych nakładów. Przykłady rządzących ligą w ostatnich 10 latach Wisły (5 mistrzostw) i Legii (2 tytuły) najlepiej to obrazują. Michał Białoński, INTERIA.PL