Niby nic wielkiego - wygraliśmy na własnych śmieciach 2:1 z Czechami, którzy są w trakcie przebudowy. Ale rzeczywistość jest inna. Polska piłka jest rozpoznawalna na świecie, ale przez aferę korupcyjną i wojnę rządu z PZPN-em, wprowadzenie, a później wycofanie kuratora. O te rzeczy Artura Boruca dopytywał nawet ogrodnik Celticu. Mam nadzieję, że teraz zapyta o ten wspaniały występ przeciw Czechom. Cały czas zadaję sobie pytanie: Jak możliwe było rozmontowanie tak mocnej ekipy jak Czesi, podczas gdy równie dobrze mieliśmy obsadzone tylko dwie pozycje: bramkarza i prawoskrzydłowego? Leo Beenhakker i jego załoga dowiedli, że było to realne, a suchy wynik 2:1 to najniższy wymiar kary dla "Czeskich Lwów". - Mogliśmy przegrać wyżej - przyznał bramkarz Czechów Petr Czech. To zdecydowanie inne 2:1, niż wygrana Niemców z Rosjanami. Łukasz Podolski i spółka szybko strzelili "sbornej" dwa gole, ale w końcówce przed utratom drugiego gola ratowały ich słupki i inne cuda, gra toczyła się w polu karnym ekipy Joachima Loewa. W Chorzowie było inaczej: od bramki na 2:1 Czesi nie zagrozili bramce Boruca ani razu, co więcej - sami mogli stracić trzeciego gola. Czy to był najlepszy występ Orłów od 2:1 z Portugalią sprzed dwóch lat? Nie, moim zdaniem jeszcze lepszy! Porównajmy chociaż okoliczności. 11 października 2006 r. Portugalczycy byli z formą w lesie po jakże udanych dla nich mistrzostwach świata. Poza tym nie walczyli z nożem na gardle, jak Czesi, który po remisie z Irlandią Północną nie mogli sobie pozwolić na stratę punktów. O ile wygrana nad Portugalią była trochę szczęśliwa (wspaniałe interwencje Kowalewskiego), o tyle z Czechami zdobyliśmy trzy punkty w pełni zasłużenie. Dlaczego tak się stało? Owszem, najłatwiej powiedzieć: mieliśmy na boisku zgrany w Wiśle duet Paweł Brożek - Kuba Błaszczykowski i to on "rozklepał" rywali. Prawda była inna - wrócił "team spirit". To Kuba szalonym rajdem środkiem, a "Brozio" pięknym strzałem z 20 m zapewnili nam prowadzenie, ale urodzonych do taktycznej gry Czechów biliśmy na głowę taktyką, grą zespołową, charakterem, agresywnością. Te trzy ostatnie cechy wpoił piłkarzom Leo Beenhakker. Jedno jest pewne - w sobotni wieczór na Stadionie Śląskim przeżyłem chwile, których nie zapomnę do końca życia. Około 60. min, przy stanie 2:0 nasi rozgrywają piłkę jak po sznurku, a każde podanie kwituje gremialne "Ole!" z 45 tys. gardeł. Za piłką, niczym zdezorientowane, błędne owce ganiają piłkarze Lazio (Rozehnal), Atletico Madryt (Ujfaluszi), AC Milan (Jankulovski), Osasuny (Plasil), Juventusu Turyn (Grygera). To musiało być dla nich upokarzające. Czesi już za nami, trzeba myśleć o Słowakach. Klasowy zespół poznaje się po tym, że potrafi wygrać dwa mecze z rzędu, rozgrywane w odstępie trzech-czterech dni. W środę w Bratysławie podejmie nas silna drużyna. W eliminacjach przegrywaliśmy z nią wysoko (1:4) już za czasów Henryka Apostela 13 lat temu, gdy polska piłka w porównaniu ze słowacką była potęgą. Teraz to się zmieniło. Słowacy grają w mocnych klubach. Na szczęście dla nas kontuzjowany stoper Liverpoolu Martin Szkrtel nie przeszkodzi Orłom Leo. Mogą to jednak zrobić Robert Vittek (OSC Lille), Marek Czech (West Bromwich), a przede wszystkim Marek Hamszik z Napoli (w czterech meczach Serie A strzelił trzy gole). W ekipie trenera Vladimira Weissa jest też duet piłkarzy Saturnu Ramienskoje Jan Dżurica i Peter Petrasz. O jedno możecie być spokojni - Słowacy to nie są frajerzy.