Sobotni sprint tylko zaostrzył nasze apetyty związane z niedzielnym wyścigiem. Licznie zgromadzeni kibice na trybunach nie mogli doczekać się zwłaszcza kolejnej odsłony pojedynku Maxa Verstappena i Charlesa Leclerca. Przed najważniejszym wydarzeniem weekendu 2:0 prowadził obecny mistrz, ponieważ zwyciężył zarówno w kwalifikacjach, jak i w pierwszym tegorocznym stukilometrowym ściganiu. W klasyfikacji generalnej sytuacja wygląda jednak zgoła odmiennie. Tam rządzi i dzieli Monakijczyk, a Holender chociażby dwukrotnie nie dojeżdżał już do mety. Dodatkowej dramaturgii rywalizacji dodał jeszcze padający od rana deszcz. To, że będzie hardkorowo pokazała towarzysząca królowej sportów motorowych seria Porsche Supercup i start tychże zawodów za samochodem bezpieczeństwa. Nawet chwilowy brak opadów nie powstrzymał zespołów przed zaopatrzeniem zawodników w opony przeznaczone na mokrą nawierzchnię. Nikt nie chciał bowiem przebierać się w cywilny strój zaledwie parę chwil po odpaleniu silników. Od euforii do rozpaczy Wystarczyło zaledwie kilka sekund, by na twarzach sympatyków Ferrari zamiast pięknego uśmiechu wymalował się ogromny smutek. Fatalnie z drugiego pola ruszył Charles Leclerc. Reprezentant Scuderii mijany był przez rywali jak tyczki i zamiast pojedynkować się z Maxem Verstappenem o pierwszą pozycję, musiał drżeć o podium. Sytuację pogorszył dodatkowo wypadek Carlosa Sainza. Hiszpan uwikłał się w walkę z Danielem Ricciardo, która skończyła się dla niego wylotem poza tor i przedwczesnym udaniem się pod prysznic. Po wznowieniu ścigania Monakijczyk nieco ochłonął i szybko uporał się z Lando Norrisem, wracając tym samym do TOP 3. Najtrudniejsze dopiero jednak miało nadejść, bo przed faworytem publiczności wciąż podążał duet Red Bulla. Sytuacji nie zmieniła nawet seria pitstopów z racji polepszających się warunków. Co prawda w momencie powrotu na tor Charles Leclerc na chwilę "łyknął" Sergio Pereza, lecz Meksykanin wykorzystał lepiej dogrzane opony, błyskawicznie skontrował i odjechał czerwonemu bolidowi na bezpieczną odległość. Z takiego obrotu sprawy cieszył się zwłaszcza Max Verstappen. Holender powiększał przewagę z kółka na kółko i pewnie zmierzał po drugie tegoroczne zwycięstwo. Leclerc dobił kibiców po raz drugi Chyba nie odkryjemy Ameryki pisząc, że obecny mistrz świata był dziś klasą dla samego siebie. Odpowiednie zarządzanie oponami? Zrobione! Perfekcyjny start? Jeszcze jak! Lider Red Bulla przy okazji kompletnie zdołował Lewisa Hamiltona, dublując go na 41 okrążeniu i pokazując mu jednocześnie kto tu dziś jest prawdziwym szefem. Pierwszy w tym roku wielki szlem (pole position, najszybsze okrążenie wyścigu i prowadzenie od początku do końca) należał się Verstappenowi jak mało komu. W końcówce zadanie ułatwił mu zwłaszcza Charles Leclerc. Monakijczyk po drugiej zmianie opon chyba aż za bardzo podpalił się pojedynkiem z Sergio Perezem i na 53 kółku pocałował bandę przednim skrzydłem. Na szczęście dla niego uszkodzenia nie okazały się poważne i po szybkiej wymianie części u mechaników, główny bohater Tifosich zdołał powyprzedzać Kevina Magnussena, Sebastiana Vettela oraz Yukiego Tsunodę, by ostatecznie znaleźć się na szóstej lokacie. Przynajmniej tu jest jeszcze najlepszy Sekcję pochwał zaczniemy od wcześniej wspomnianego Yukiego Tsunody, To co Japończyk wyprawiał dziś w tragicznie spisującej się na Imoli konstrukcji AlphaTauri przechodziło ludzie pojęcie. 21-latek nic sobie nie robił z tego, że startował z odległego, siódmego rzędu i po mądrej jeździe ukończył zmagania tuż za plecami lidera klasyfikacji generalnej. Imponujący występ zaliczył też Lando Norris. Brytyjczyk dwukrotnie wykorzystywał błędy Charlesa Leclerca i niespodziewanie wywalczył pierwsze podium w sezonie dla McLarena. Ekipa z Woking od początku weekendu borykała się z problemami, dlatego tym bardziej należy docenić jego sukces. Minusy? Więcej spodziewaliśmy się po Lewisie Hamiltonie, patrząc zwłaszcza na czwartego George’a Russella (dla tego pana również wielkie brawa). O duecie Ferrari już się rozpisaliśmy, więc nie będziemy jeszcze mocniej dołować załamanych sympatyków stajni spod znaku skaczącego konia. Na pocieszenie zostanie im jedynie widok obecnej klasyfikacji przejściowej. Na jej szczycie wciąż znajduje się bowiem Charles Leclerc, jednak trudno by było inaczej po wymarzonym początku roku w wykonaniu 24-latka. Za dwa tygodnie karuzela Grand Prix zawita do Miami. Historyczny wyścig na obiekcie pod słynnym Hard Rock Stadium odbędzie się 8 maja. Wyniki wyścigu o Grand Prix Emilii-Romanii: