Weekend na Monzy układał się dla Ferrari wręcz znakomicie. Co prawda z tyłu stawki za kolejną wymianę komponentów w bolidzie wystartował Carlos Sainz, ale za to wczoraj w pięknym stylu po pole position sięgnął Charles Leclerc. Monakijczyk na dzień dobry miał ponadto zapas nad głównym rywalem - Maksem Verstappenem, który podobnie jak Hiszpan został cofnięty i ustawił się dopiero na siódmym polu. To jednak nie był koniec świata dla Red Bulla, co pokazały chociażby niedawne zawody na Spa-Francorchamps. Wówczas Holender potrzebował zaledwie dwunastu okrążeń, by przebić się na czoło stawki i sięgnąć po zwycięstwo. Scuderia miała jeszcze jeden argument po swojej stronie, a mianowicie fanatycznych kibiców, którzy do ostatniego miejsca wypełnili legendarny obiekt pod Mediolanem. Każdy z fanów w czerwonych koszulkach liczył na powtórkę z 2019 roku i triumf jednego ze swoich ulubieńców. Nadzieja Tifosich na spektakularny wynik jak na ten sezon potrwała i tak bardzo długo, bo Charles Leclerc z drobnymi przerwami utrzymywał się na prowadzeniu przez kilkanaście kółek. Sielanka skończyła się jednak na półmetku zmagań. Pomysł Ferrari nie wypalił Nietrudno się domyślić, że dała o sobie znać potężna moc bolidu Red Bulla. Max Verstappen nawet nie musiał się wysilić, by po swoim pit stopie wrócić na fotel lidera i rozpocząć marsz po kolejny z rzędu triumf. Ferrari z drugiej strony troszkę ułatwiło mu zadanie, ponieważ o ile wczesny zjazd Leclerca na trzynastym okrążeniu w trakcie wirtualnej neutralizacji był naprawdę dobrym pomysłem, o tyle kierowca powinien chyba wtedy otrzymać nie pośrednie, tylko twarde opony. Stratedzy zdecydowali jednak inaczej i w przeciwieństwie do Holendra, Monakijczyk aż dwa razy meldował się u swoich mechaników. Podczas kolejnej wizyty w pit lane Leclerc otrzymał miękkie ogumienie, co poza spadkiem na drugie miejsce oznaczało pełen atak. Ku rozpaczy tysięcy włoskich kibiców zakończył się on niepowodzeniem. W końcówce promyk nadziei dała co prawda nagła awaria auta Daniela Ricciardo oraz wyjazd samochodu bezpieczeństwa. Safety car pozostał już jednak do samej mety i widzowie musieli obejść się smakiem. Dobrze, że chociaż Leclercowi udało się stanąć na podium, bo Scuderia niejednokrotnie potrafiła zepsuć nawet i to. Szkoda z kolei, iż włoscy fani nie znają Sylwii Grzeszczak, ponieważ wychodząc z toru śmiałoby mogli zanucić "cieszmy się z małych rzeczy". Tylko to im właściwie pozostało. Przy takiej dyspozycji Red Bulla, nikt nie ma do nich podjazdu. Historia jak z bajki. Wymarzony debiut! Z wielkich rzeczy cieszy się z kolei turbo debiutant, czyli Nyck de Vries. Rodak Maksa Verstappena wczoraj o poranku popijał sobie jeszcze kawkę i korzystał z uroków włoskiej pogody. Tuż przed trzecim treningiem zadzwonił jednak pilny telefon z Williamsa z prośbą o zastępstwo walczącego z bólem Aleksa Albona. Holender bez chwili wahania podjął się największego wyzwania w życiu i dziś w swoim pierwszym wyścigu zajął miejsce w TOP 10. Będzie miał co opowiadać wnukom. Oj będzie! Niewykluczone, że za rok takich okazji 27-latek otrzyma więcej, bo zezłomował dziś Nicholasa Latifiego, który spalił się ze wstydu i od kilku miesięcy jest na wylocie z królowej sportów motorowych. Jego miejsce ma zająć właśnie wspomniany de Vries, co jak widać nie będzie wcale złym posunięciem brytyjskiej stajni. Holender na to zasługuje! Na masaż też. - Nie czuję ramion - oznajmił bowiem tuż po przekroczeniu linii mety. Teraz kierowców czeka kilkutygodniowa przerwa od ścigania. Kolejny wyścig dopiero 2 października w Singapurze. Transmisje w Eleven Sports i Polsat Box Go. Wyniki wyścigu o Grand Prix Włoch: