Przez ten weekend Red Bull i Max Verstappen przeszli prawdziwą drogę z piekła do nieba. Zaczęło się fatalnie, bo od usterki skrzyni biegów i straconym praktycznie całym pierwszym treningu. Potem zaś były niemrawe występy w kolejnych zajęciach, by wreszcie odpalić petardę w kwalifikacjach dającą upragnione pole position. Chrapkę na sukces miało też nie tylko Ferrari z Charlesem Leclerkiem na drugim polu, ale i Mercedes, którego duet tuż po godzinie 15:00 ruszał z nadzieją na korzystny wynik. Nie byliby sobą, gdyby tego nie zrobili W gronie faworytów nie wymieniliśmy Carlosa Sainza i jak się potem okazało słusznie, ponieważ znów swój popisowy numer wykonało Ferrari. Jadący w czołówce Hiszpan na piętnastym okrążeniu został bowiem wezwany na pit stop, który pogrzebał mu marzenia o choćby podium. Gdy zespołowy kolega Charlesa Leclerka ustawił się na stanowisku, bystrzy mechanicy zorientowali się że brakuje jednej z tylnych opon i z trzech sekund na zmianę ogumienia zrobiło się prawie piętnaście. Jakby było tego mało, Włosi stracili też jeden z pistoletów do kół, bo pozostawili go na podłodzie i najechał na niego Sergio Perez z Red Bulla, który podobnie jak Sainz zjechał na swój pierwszy pit stop. Scuderii nie wychodziło także w tempie wyścigowym. Charles Leclerc zaliczył naprawdę obiecujący start, jednak im dalej w las, tym wiodło mu się coraz gorzej. Nadzieje na dobry wynik prysły niczym bańka mydlana na 44. kółku, kiedy to Monakijczyk otrzymał komunikat o treści "plan C, dojedziemy na czwartym miejscu". I jak tu myśleć o mistrzostwie skoro dzieją się takie cuda? Mercedes się przeliczył. Hamilton poszkodowany Jeżeli już o mistrzostwie mowa, to wreszcie Max Verstappen nie miał autostrady do zwycięstwa, ponieważ postawił mu się duet Mercedesa. Niemiecka stajnia nie zamierzała bawić się w Ferrari i próbowała strategicznie przechytrzyć Red Bulla. I tak oto chociażby na 55. kółku po wyjeździe samochodu bezpieczeństwa (awaria bolidu Valtteriego Bottasa), team nakazał Lewisowi Hamiltonowi pozostanie na torze pomimo zjazdu Verstappena po nowy komplet opon. Efekt? Prowadzenie Brytyjczyka w decydującej części wyścigu, lecz brak przewagi świeższego ogumienia. Cały świat ostrzył sobie wówczas zęby na kapitalny pojedynek Holendra z Brytyjczykiem. Niestety do niczego takiego nie doszło. Ba, 24-latek nie potrzebował nawet jednego kółka, by rozprawić się ze swoim głównym rywalem z zeszłego roku i sięgnął po kolejne zwycięstwo w obecnie trwających zmaganiach. Zwycięstwo wyjątkowe, ponieważ wywalczone na własnej ziemi, w akompaniamencie śpiewu kilkudziesięciu tysięcy uradowanych kibiców w pomarańczowych koszulkach. Hamilton z kolei spadał w dół aż ostatecznie wylądował za podium, gdyż uporał się z nim nie tylko George Russell, ale i Charles Leclerc. - Po prostu w to nie wierzę - krzyczał bezradnie siedmiokrotny mistrz i aż trzy słowa z komunikatu trzeba było ocenzurować. Tak zdenerwowanego Lewisa nie widzieliśmy już od dawien dawna. Z jednej strony nie ma się co mu dziwić, choć z drugiej Mercedes nie będzie pluł sobie w brodę, iż chociaż nie spróbował powalczyć ze znajdującym się w innej lidze Red Bullem. Red Bull jest też w innej lidze pod względem organizacji. W końcówce jeszcze raz przypomniało o sobie Ferrari, które postanowiło dobić Carlosa Sainza. Mechanicy wypuścili go bowiem wprost pod koła jednego z rywali. Oczywiście nie uszło to uwadze sędziów i tak oto Hiszpan zawitał na metę z pięcioma sekundami kary doliczonymi ze ten właśnie incydent. Kolejny wyścig za tydzień we Włoszech. Niech chociaż tam kibice nie wstydzą się za ten zespół. Transmisje klasycznie w Eleven Sports oraz Polsat Box Go. Wyniki wyścigu o Grand Prix Holandii: