Wyjątkowość GP w Monako nie polega tylko na tym, że uliczny wyścig jest szczególnie trudny z technicznego punktu widzenia; że na dziewiętnastu wirażach ryzyko popełnienia błędu, choćby małego, jest niewątpliwie większe; albo jeszcze - że umiejętności kierowcy mogą się bardziej przydać. Grand Prix w małym księstwie, które jest tam organizowane od 1950 roku (z niewielkimi przerwami w pierwszych latach) jest jedynym, które praktycznie nie płaci tzw. wpisowego za możliwość organizacji wyścigu. To marka sama w sobie. Choć koszty organizacji są bardzo duże. Dlatego możliwość przeżycia i oglądania imprezy też kosztuje. Ostatnie dane wskazują na to, że tylko ze sprzedaży biletów może być ok. 13 milionów euro zysku. Ceny wahają się od około 40 euro za trening do nawet 3 tys. euro za luksusowe miejsce VIP na jachcie podczas wyścigu. Organizatorzy szacują, że na żywo może oglądać ten wyścig 100 tysięcy ludzi, łącznie z tymi, którzy obserwują kierowców ze swoich balkonów. Monako na specjalnych zasadach Jeśli Grand Prix w Monako jest na specjalnych zasadach, inni płacą, i to grube pieniądze. Choć różnice, przynajmniej szacunkowe, są ogromne. Jeśli organizatorzy GP w Europie muszą wysupłać około 20-25 milionów dolarów, to w innych częściach świata kwota ta bywa ponad dwa razy większa. Z ostatniego raportu finansowego, który przygotowała spółka Liberty Media Corporation, zarządzająca Formułą 1 od kilku lat wynika, że średnia opłata za organizację wyścigu wyniosła np. w ubiegłym roku 29,4 mln dolarów. To jednak tylko niewielka część biznesowej karuzeli, na której kręci się F1. Przychody w całym sezonie są gigantyczne. Dla przykładu, w 2018 wyniosły one ponad 1,8 mld dolarów (o około 45 milionów więcej niż rok wcześniej). Co się na nie składa? Jedna trzecia (33,8 proc.) to opłaty licencyjne od organizatorów, niemal tyle samo wpływa za prawa do transmisji (33,1 proc.), sponsorzy przekazują niecałe 15 proc. Resztę uzupełniają inne przychody. Równie ważne jest jednak kto z tej manny finansowej korzysta. A tutaj nie ma bezpośredniego przełożenia między osiąganymi wynikami a wysokością zysków. Albo inaczej - takie przełożenie występuje, ale... tylko częściowo. Jeśli bowiem trzy najlepsze teamy rzeczywiście dostają najwięcej, to różnice są znaczne i wcale nie na korzyść Mercedesa, który od pięciu lat wygrywa klasyfikację konstruktorów, a w tym sezonie jest na najlepszej drodze, aby powtórzyć sukces, bo przewaga nad Ferrari i resztą stawki jest już ogromna. Tymczasem to włoska scuderia dostaje największą część, czyli ponad 200 mln euro z ogólnej kwoty do podziału dla konstruktorów wynoszącej 913 milionów. To efekt również zasług historycznych, bo nikt nie ma koncie aż szesnastu zwycięstw w tej klasyfikacji. Najnowsze wiadomości o Robercie Kubicy! Raport finansowy wskazuje, że Mercedes dostał 177 mln dolarów, natomiast trzeci w stawce Red Bull - 152 mln. Kubica zarobi sto razy mniej od Hamiltona Bardzo słabo spisujący się Williams, w barwach którego jeździ Robert Kubica, jest na tej liście wszech czasów tuż za Ferrari, z dziewięcioma tytułami (ostatni w 1997), ale mógł liczyć "zaledwie" na 60 milionów. Choć to i tak więcej niż w przypadku kilku innych teamów. Jeśli więc ekipa Polaka jest sportowo na samym końcu i wyraźnie ustępuje rywalom w każdym Grand Prix, nie przekłada się to na zyski finansowe. Tak samo jest w przypadku zarobków. Kubica wrócił na tor po ośmioletniej przerwie, ale ma zagwarantowane dużo większe pieniądze niż jego młody partner z zespołu. 570 tysięcy dolarów, podczas gdy George Russell ma zarobić 180 tysięcy. Co ciekawe, pięciokrotny mistrz świata i aktualny lider klasyfikacji generalnej Lewis Hamilton ma za ten sezon wynagrodzenie sto razy większe od Kubicy - 57 mln dolarów. Drugi pod względem zarobków, Sebastian Vettel z Ferrari, ustępuje mu znacznie (45 mln), nie mówiąc o pozostałych, bo żaden z nich nie przekracza poziomu 20 milionów dolarów. Remigiusz Półtorak