Dawno żaden weekend nie zapewnił kibicom tylu dramatów, co ten w Arabii Saudyjskiej. W Dżuddzie od piątku nie ma praktycznie ani chwili spokoju. Zaczęło się od ataku rakietowego na obiekt oddalony nieco ponad 10 kilometrów od toru, a skończyło na potwornym wypadku Micka Schumachera w kwalifikacjach. Nawet na starcie wyścigu ustawiło się nie dwadzieścia, a dziewiętnaście samochodów, ponieważ młody Niemiec dochodzi obecnie do zdrowia i ostatnie co ma w głowie to walka o punkty. Dodatkowym utrudnieniem były dziś też utrzymujące się od paru dni zdradliwe podmuchy wiatru, które w historii dyscypliny niejednemu mistrzowi potrafiły zajść za skórę. Gdy do tego dodamy jeszcze fakt, że kierowcy ścigali się na najszybszym obiekcie ulicznym świata, powstaje nam istna mieszanka wybuchowa, przypominającą tą z czołówki popularnych "Atomówek". Seria problemów przed startem Na polach startowych również byliśmy świadkami istnego trzęsienia ziemi. Po raz pierwszy w karierze z pole position ruszył Sergio Perez, a Lewis Hamilton nie zakwalifikował się do Q2 i gdyby nie kraksa Micka Schumachera oraz kara dla Daniela Ricciardo, to ustawiłby się w trzecim rzędzie od końca. Zapożyczając trochę z piłki nożnej, Formuła 1 Bloody Hell! Tuż przed wyjazdem głównych bohaterów na tor, sympatyków Ferrari słusznie zaniepokoiło ogromne poruszenie w garażu Carlosa Sainza. Okazało się, iż w aucie Hiszpana wykryto problemy związane z elektryką. Zaklinać rzeczywistości nie zamierzał szef stajni. - Mamy czas. Rozwiążemy to - przekazał dziennikarzom w żołnierskich słowach Mattia Binotto. I miał rację, bo 27-latek na całe szczęście przystąpił do rywalizacji. Tego samego nie można powiedzieć o Yukim Tsunodzie. Japończyk zatrzymał się na okrążeniu wyjazdowym i właściwie na tym zakończył się dla niego pechowy weekend. Weekend, który na długo zostanie w jego głowie, ponieważ kwalifikacje także zniszczyła mu niespodziewana awaria. Bez odpuszczania w Alpine O dziwo obejrzeliśmy bardzo spokojny start, co na takim torze jak ten w Arabii Saudyjskiej jest wręcz nie do uwierzenia. Najlepiej zapamięta go chyba Max Verstappen. Holender momentalnie rozprawił się z Carlosem Sainzem i przedarł się na trzecie miejsce. Aktualny czempion był połowicznie zadowolony, gdyż przed nim podążali jeszcze Sergio Perez oraz Charles Leclerc. Imponował zwłaszcza pierwszy z nich, który powiększał przewagę z kółka na kółko. Za ich plecami uwaga fanów skupiła się głównie na bratobójczym pojedynku Estabana Ocona i Fernando Alonso. Zawodnicy Alpine tak wciągnęli się w walkę między sobą, że mało brakowało, a spowodowaliby fatalną w skutkach kraksę na prostej startowej. W ostatniej chwili wygrał jednak rozsądek i skończyło się na strachu. Summa summarum zespół na tym nie zyskał, ponieważ sytuację wykorzystał Valtteri Bottas. Fin zauważył moment słabości francuskiego kierowcy i z dziecinną łatwością przeprowadził udany manewr wyprzedzania. Łut szczęścia Ferrari Wraz z biegiem czasu różnice pomiędzy bolidami w ścisłej czołówce robiły się coraz większe. Na kolejne emocje musieliśmy czekać więc do pit stopów. Jako pierwszy na taki krok zdecydował się Red Bull, który sprowadził do mechaników Sergio Pereza. Później dla austriackiej stajni wydarzył się najgorszy koszmar z możliwych, bo swój samochód w trzecim sektorze rozbił Nicholas Latifi. Na obiekcie momentalnie pojawił się safety car, a sytuację natychmiastowo wykorzystało Ferrari. Obaj reprezentanci Scuderii otrzymali nie tylko nowe opony, ale też Charles Leclerc awansował na pozycję lidera. Wystarczył więc błąd jednego z innych kierowców i Meksykanin z czoła stawki spadł aż za podium. Uśmiech na ustach nie pojawił się także na twarzy Zhou Guanyu. Chińczyk najpierw otrzymał karę pięciu sekund stop&go za zyskanie pozycji poza torem. Następnie sytuację pogorszyła Alfa Romeo. Szwajcarski team źle odmierzył czas, co kilka chwil później zaowocowało ponowną interwencją sędziów, po której debiutant musiał przejechać przez aleję serwisową z ograniczoną prędkością. Max Verstappen wziął rewanż za Bahrajn Gdy wydawało się, że to koniec dramatu Alfy Romeo, posłuszeństwa odmówiła maszyna kierowana przez Valtteriego Bottasa. W chwili przykrego zdarzenia Fin znajdował się na punktowanej pozycji, co musiało jeszcze bardziej zaboleć zespół. Jakby tego było mało, dosłownie w tym samym czasie dalszą jazdę z tych samych powodów odpuścili Daniel Ricciardo oraz Fernando Alonso. Tymczasem w powietrzu wisiała powtórka z Bahrajnu i kolejny pasjonujący pojedynek Charlesa Leclerka i Maxa Verstappena. Ku uciesze fanów, doszło do niego w samej końcówce. Obaj co chwilę zamieniali się pozycjami aż wreszcie decydujący atak przeprowadził obecnie urzędujący mistrz świata. Monkijczyk co prawda próbował na niego wielokrotnie odpowiedzieć, lecz sytuację utrudniła mu żółta flaga w pierwszym sektorze, która pojawiła się na przedostatnim okrążeniu. Ogromne chęci reprezentanta Ferrari spełzły na niczym i to zawodnik Red Bulla wzniósł dziś w górę największe trofeum. Na najniższym stopniu uplasował się Carlos Sainz, jednak marne to pocieszenie dla sympatyków Scuderii. Zmagania w Dżuddzie, poza triumfatorem, wreszcie do udanych może zaliczyć McLaren. Ekipa z Woking za sprawą siódmej lokaty Lando Norrisa zdobyła dziś pierwsze "oczka" w sezonie. Wielki potencjał po raz kolejny udowodnił też George Russell. Brytyjczyk ukończył wyścig tuż za duetami Ferrari oraz Red Bulla. W TOP 10 ku uciesze sympatyków z całego świata znalazł się także bolid Haasa. Oznacza to jedno - Kevin Magnussen wciąż jest on fire! Pomimo przegranej, Charles Leclerc utrzymał się na pierwszym miejscu w klasyfikacji generalnej. Bezpośrednio za nim znajduje się Carlos Sainz. Max Verstappen awansował z kolei na trzecie miejsce. Kolejny wyścig za dwa tygodnie w Australii. Transmisja w Eleven Sports 1. Wyniki wyścigu o Grand Prix Arabii Saudyjskiej: