Jak donoszą moi znajomi z Półwyspu Apenińskiego, bez względu na wyniku obu finałów, Italia już świętuje, bo i jedno, i drugie zdarzenie jest dla nich radosną niespodzianką. Zwłaszcza to na tenisowych kortach, bo ostatnio w finale turnieju Wielkiego Szlema grał Adriano Panatta w ... 1976 roku. Oczywiście gra włoskich piłkarzy w tegorocznym Euro zapowiadała możliwość szczęśliwego zakończenia udziału w turnieju, ale jak uczy historia sportu różnie z tym wcześniej bywało. Poza tym sensacyjna absencja squadra azurra w ostatnim, rosyjskim mundialu nauczyła Włochów pokory i cierpliwości. Dlatego, chociaż bukmacherzy w nich właśnie upatrują faworytów londyńskiego finału, podchodzą do swoich szans optymistycznie, ale i ze spokojem. Czego oczekiwaliśmy od Huberta Hurkacza? Nie inaczej jest z nadziejami na sukces Matteo w tenisowym finale, najbardziej prestiżowego na świecie turnieju na trawiastych kortach Wimbledonu. Pewnie i my w Polsce będziemy za niego trzymać kciuki, nie tylko z takiego powodu, że opiekunem Matteo jest zięć Zbigniewa Bońka. Wszak Włoch dotarł do finału pokonując w półfinale naszego Huberta Hurkacza. I właśnie a propos Huberta, to chyba właśnie od Włochów powinniśmy szybko uczyć się codziennej pogody ducha i optymizmu, i właściwego oceniania własnych sukcesów. Przecież to co osiągnął Hubert w tym roku na kortach Wimbledonu to jest fantastyczny wynik całego polskiego sportu i tak trzeba na to realnie spojrzeć. A my, po zdeklasowaniu przez Hubiego Rogera Federrera już widzieliśmy go w niedzielne popołudnie ze srebrną paterą w rękach. Dlatego wielu z nas - wynik, a szczególnie styl meczu Huberta z Włochem przyjęło z wielkim rozczarowaniem. A ja zapytuję, na podstawie jakich przesłanek miało być inaczej. Przecież właściwie dopiero w tym roku Hubert zaczyna poważnie grać o wielkie stawki i jego doświadczenie w takich meczach jest stosunkowo niewielkie. Wygranie na początku roku jednego turnieju ATP Masteres w Miami, jak widać to jeszcze za mało, żeby wytrzymać psychiczną presję walki o finał legendarnego Wimbledonu. I jak słusznie zauważył w polsatowskim studio przed meczem Łukasz Kubot - kiedy wygrywasz ze swoim idolem z lat dziecięcych, swoim tenisowym Bogiem - Rogerem Federrem, ba, kiedy go mimo woli deklasujesz i publicznie ośmieszasz, to kiedy następnego dnia rano budzisz się i patrzysz w lustro, to naprawdę możesz mieć kłopot z koncentracją. Tak czy siak radujmy się, bo Hubert dokonał rzeczy wielkiej i im więcej czasu upłynie od tego zdarzenia, tym lepiej to powinniśmy rozumieć. Wracając do futbolu, to żartując i my - Polacy, też mimo woli mamy swój udział w sukcesie drużyny Roberto Manciniego. Przecież obie drużyny jesienią 2018 roku stratowały w jednej grupie do meczów w Lidze Narodów i ponownie w następnej edycji tych rozgrywek. Zatem siłą rzeczy w tych czterech meczach pan Mancini mógł przetestować wiele wariantów taktycznych w walce z trudnym przeciwnikiem a włoscy obrońcy szlifować swój warsztat w twardych bojach z Robertem Lewandowskim czy Piotrem Zielińskim. To oczywiście żart, ale nie do końca, bo pomimo ogólnej narodowej żałoby nie oceniam naszego startu w Euro tak źle jak większość rodaków i uważam, że zabrakło nam, szczególnie w Petersburgu, bardziej szczęścia niż umiejętności, ale tak w sporcie często bywa. Nie zawsze wygrywa ten statystycznie i wizualnie lepszy. Dlatego jutro, na obu arenach, liczę na fascynując widowisko. I jestem pewien, że takim właśnie będzie i mecz Novaka z Matteo i finał Euro na Wembley. W obu przypadkach będę kibicował Włochom, ale czy na koniec meczu wygra lepszy? Historia uczy, szczególnie ta najnowsza z Euro, że w Anglii wcale tak być wcale nie musi.