Moje poczucie rozczarowania było tym bardziej dotkliwe, że Francja była mi bliska co najmniej od czasów licealnych. Profesor - "Madame" - Aniela Żarczyńska przez cztery lata próbowała mnie nauczyć języka Woltera w LO w podwrocławskim Brzegu Dolnym. Próbowała ze skutkiem umiarkowanym, ale na tyle skutecznym, że czytanie francuskich gazet do dzisiaj nie sprawia mi specjalnego problemu. Może dlatego, że moją ulubioną francuską literaturą i w czasach licealnych, i dzisiaj jest piłkarski miesięcznik "Onze", tygodnik "France Football" i dziennik "L’Equipe". Wtedy pozyskiwane od kolegów posiadających rodziny we Francji, dzisiaj kupowany gdzie się da i jak się da. Notabene we wspomnianej szkole uczyli wtedy całkiem nieźle nie tylko francuskiego, skoro absolwent tegoż samego Liceum, znany aktor i mój kolega - Cezary Żak, stał ze mną w poniedziałek na scenie tegorocznych Telewizyjnych Telekamer, odbierając nagrodę za serial 25-lecia, czyli "Ranczo". Ja, skromnie, przyjąłem wyróżnienie dla całej mojej załogi, za najlepszy kanał tematyczny ostatniego ćwierćwiecza, czyli - Polsat Sport. Ale wracajmy do Francji, wracajmy do Paryża. Po wylądowaniu na lotnisku Charles De Gaulle Airport do hotelu wiózł mnie całkiem sympatyczny Senegalczyk z Marsylii. Niestety, przez całą drogę do hotelu "Pullman Paris Tour Eiffel" utyskiwał, że nie ma biletu na finał Ligi Mistrzów, a przy okazji okazało się, że wojna w Ukrainie to nie jest problem dla Francuzów, bo najważniejsze jest, że w prezydenckich wyborach wygrał Emmanuel Macorn i da teraz żyć kolorowym. Ot, takie francuskie życie. W hotelu szybko się okazało, że trwający teraz turniej tenisowy na kortach Rolanda Garrosa jest dla paryżan ważniejszy od spadku po Petersburgu, czyli finale LM. Mnie to specjalnie nie zdziwiło, bo od lat przyzwyczaiłem się, że Francuzom zawsze był bliższa koszula ciału. W sobotnie przedpołudnie jeszcze pokibicowaliśmy naszej Idze Świątek. Jedni na korcie, inni przed telewizorem. Potem lekki posiłek i zaczęły się przygotowania do wyjazdu stadion Saint Denis. Kiedy, jako goście UEFA otrzymaliśmy bilety w formie elektronicznej aplikacji UEFA Tickets, która miała się aktywować dopiero na samym stadionie, już wiedziałem, że to nie może się skończyć dobrze. W drodze na stadion, która trwała niestandardowe w dniu meczowym nie 40 minut, a półtorej godziny, ujrzeliśmy nieprzebrane tłumy kibiców Liverpoolu i nie mniejsze Realu. To już samo w sobie zwiastowało nieuniknione kłopoty organizatorów. No i stało się. Kiedy wchodziliśmy na trybuny, dochodziło już do dantejskich scen, rodem z czarnego wspomnienia brukselskiego finału na Stadionie Heysel. Kibice obu drużyn, ratując się z potężnych korków przed wejściowymi bramkami, przeskakiwali czterometrowe ogrodzenia, umykając pogoni zdezorientowanych i nieprzygotowanych do takiego rozwoju wypadków stewardów. Galimatias był ogromny i nic dziwnego, że mecz został opóźniony o ponad dwa kwadranse. Szczęście w nieszczęściu, że nikomu się nic nie stało, chociaż definitywnie runął mit o perfekcyjnym przygotowaniu organizacyjnym UEFA do tych ekskluzywnych rozgrywek. Duża pewnie w tym wina samych Francuzów, którzy nie przewidzieli, że do Paryża przyjedzie o 30 tysięcy więcej kibiców Liverpoolu niż pula biletów sprzedana temu klubowi. O tym, że elektroniczny bilet da się prosto skopiować, to już nikt nie pomyślał. Oczywiście trudno było na taką lewą kopię wejść na stadion, ale to wymagało indywidualnego wyjaśnienia, więc korki i awantury na bramkach pojawiły się szybciutko, skutecznie paraliżując wejście kibiców obu drużyn na stadion. Konsternacja była ogromna, tym bardziej że spiker zawodów przekazywał dość mgliste informacje o powodach opóźnienia zawodów. I choć sam mecz był naprawdę świetny, to niedzielne "L’Equipe" poświęciło całe dwie strony na staranne śledztwo, jak do takiego blamażu mogło dojść. Myliłby się jednak ten, który sądziłby, że Francuzi uderzą się w piersi. Nic z tego. Całą winę przekierowano na kibiców Liverpoolu i spokój! I w tym też nic nowego. Zresztą co to za temat. Jeden dzień w Paryżu wystarczył, żeby przypomnieć sobie, że dla Francuzów świat wciąż krąży wokół ich samych. Na pierwszej stronie tej samej, niedzielnej "L’Equipe", dokładnie podzielonej pionowo na pół, z lewej strony relacja z meczu Real - Liverpool, a z prawej z... meczu o Puchar Europy w rugby wygranym przez francuskie La Rochelle. I to jest dla Francuzów prawdziwe święto. I bardzo dobrze, każdy ma takie święto, na jakie zasłużył, więc kończę już i włączam telewizor na mecz Polska - Walia. I czekam na to, tylko nasze i wyłącznie nasze święto.