Złośliwi i nie znający się na rzeczy powiedzą, że zadecydowało gapiostwo Marii Stencel przy ostatniej serbskiej zagrywce, ale to będzie naiwne i głupie uproszczenie tematu. Inni, ci bardziej wyrobieni wskażą serię czterech, autowych ataków naszych zawodniczek w trzecim secie walki z Serbkami, od stanu 18:18 począwszy. Ci, którzy nie dawali nam szans w starciu z mistrzyniami świata będą twierdzili zaś, że kluczowa była piłka meczowa w starciu z Niemkami, kiedy w trzecim secie, mając piłkę w górze Magda Stysiak mogła przekierować nasze tory w drodze do medalu na ćwierćfinał z Amerykankami. Jeszcze inni sięgną, jeszcze dalej i będą twierdzić, że przegrana z Dominikaną była decydująca w maksymalnym utrudnieniu dalszej drogi biało-czerwonych po turniejowy sukces. I tak można dzisiaj bez końca wyliczać co by było gdyby, ale to już niczego nie zmieni. Straconej szansy po prostu żal i co gorsza może się ona tak szybko nie powtórzyć. Rok poolimpijski zawsze jest bardzo szczególny jeśli chodzi o przebudowę zespołów w każdej drużynowej dyscyplinie. Starsi gracze odchodzą, na ich miejsce przychodzą młodsi. To jest okres przebudowy i transformacji, określenia nowych możliwości zespołu, dotarcia i budowania atmosfery wspólnoty celu, więc łatwiej pokonać faworyta niż zwykle. Taka konstelacja siatkarskich planet może się zatem długo nie powtórzyć i szansa na dokonanie wyłomu w tradycyjnym układzie sił w tej dyscyplinie także. Dlatego, chociaż wielka czwórka tych mistrzostw to przedturniejowi, murowani faworyci, Polska i Japonia mogły w tej układance sporo zamieszać. Zabrakło niewiele i tego jest i będzie najbardziej żal, bo ostatnią taką szansę mieliśmy w mistrzostwach świata całe sześćdziesiąt lat temu. Marian Kmita po występie polskich siatkarek na MŚ: "Uwierzyły, że mogą wygrać z każdym" Z czym zatem wychodzimy z tego turnieju? Przede wszystkim z nadzieją, że gigantyczny, sportowy potencjał naszej drużyny ujawniony w meczu z Amerykankami i potwierdzony w drugim meczu z Serbkami nie jest dziełem przypadku i wyjątkowej chwili uniesienia, ale czymś co może się stać znakiem rozpoznawczym nowej kadry. Wola walki i niezłomność to cechy, które zawsze prowadzą do prawdziwego sportowego mistrzostwa. Trzeba je utrwalać i rozwijać, co nie jest takie proste bez odpowiedniej atmosfery w zespole. I tu kolejna pozytywna sprawa. Stefano Lavarini odniósł na tym polu bezdyskusyjne zwycięstwo. Z dużym wyczuciem i inteligencją zostawił naszym dziewczętom tyle miejsca na wewnętrzne dyskusje w trakcie turnieju, że pod mądrym przewodnictwem Joanny Wołosz drużyna sama znakomicie dotarła się we wszystkich psychologicznych aspektach hierarchii i wspólnoty celu. I to jest kapitał, którego nie można zmarnować. Jeśli nasze reprezentantki mówią dzisiaj publicznie, że już nie mogą się doczekać wspólnego startu w przyszłorocznych Mistrzostwach Europy, to znaczy, że jest dobrze, a nawet bardzo dobrze. Widać, że nie tylko akceptują koncepcje trenera, ale i siebie nawzajem, jako wykonawczynie jego strategicznej i taktycznej myśli. Są zadowolone ze swojego występu na mistrzostwach i choć szczerze żałują straconej szansy na medal, większość z nich uważa, że to dopiero preludium do przyszłych sukcesów na turniejach w Lidze Narodów, na Mistrzostwach Europy, w kwalifikacjach olimpijskich i na samych Igrzyskach w Paryżu też. Plany ambitne i sięgające daleko w przyszłość, ale widać i słychać, że nasze dziewczęta już uwierzyły, że mogą wygrać z każdym i to jest chyba dla nas największa wartość wyniesiona z kończącego się dzisiaj światowego turnieju. Wypada zatem tylko czekać i trzymać kciuki za nasze dziewczyny. I wierzyć, że ta wyjątkowa, pozytywna aura nie uleci gdzieś w powietrze podczas długich, zimowych wieczorów. Dobrze by było, żeby wróciła w przyszłym roku wraz z pierwszymi meczami Ligi Narodów i trwała jak najdłużej. Najdłużej jak się da. Czytaj także: Kolejna "ucieczka" z polskiej ligi. Wystarczyły cztery mecze