Tydzień temu zżymałem się w tym miejscu nad nieporadnością CEV-u w organizacji karykatury profesjonalnego produktu medialnego jakim jest współczesna siatkarska Liga Mistrzów. Nie spodziewałem się jednak, że tak szybko ci sami ludzie dostarczą kolejnego dowodu ich organizacyjnego "kunsztu", z przenikliwym Serbem na czele. Otóż w połowie tygodnia dotarł do siedziby PZPS kalendarz tegorocznych ME kobiet i mężczyzn, który wszystkich nas w Polsce wprawił w osłupienie. No, bo czy ktokolwiek, nawet w epoce covidowej traumy i ogólnego zamieszania, wpadłby na tak "nowatorski i odważny" pomysł, aby rozgrywać dwa turnieje mistrzostw Europy nakładające się na siebie w czterodniowym dystansie. No raczej nie. Nie zrobiła tego piłka ręczna, nie zrobi tego koszykówka, no i na pewno nie wymyśli tego nikt o zdrowych zmysłach w jakimkolwiek zespołowym sporcie. A siatkarski CEV -czemu nie. Zatem od 1 do 4 września mamy mieć pełną symultanę siatkarskich wydarzeń w walce przecież nie o czapkę gruszek, ale o najpoważniejszy tytuł na Starym Kontynencie. Słowem - organizacyjna komedia. Jaka jest tego przyczyna trudno dociec, ale Prezes Boricic nie widzi w problemu w tym, że końcówka żeńskiego turnieju, rozgrywana notabene w Serbii (może to jest prawdziwy powód zamieszania), pokrywa się z pierwszymi meczami rozgrywanego w Polsce, Czechach, Finlandii i Estonii turnieju męskiego. I kiedy w Serbii odbędą się dwa z czterech meczów ćwierćfinałowych, dwa półfinały i dwa mecze o medale, to w tym samym czasie w czterech wspomnianych krajach rozegranych zostanie w sumie aż 24 (słownie: dwadzieścia cztery!) spotkania. Ktoś powie - to przecież nic takiego - turniej żeński to sama najsmaczniejsza końcówka, a męski w fazie mocno wstępnej, więc wielkiej zbrodni nie będzie, ale zapewniam, że będzie. Szefowie europejskiej federacji powinni zostać zdyskwalifikowani przez międzynarodową społeczność siatkarską za nierozumne podejście do kolejnego swojego sztandarowego produktu. I już nawet nie chodzi o dysproporcje do analogicznych rozsądnych zarządzeń działaczy piłkarskich, koszykarskich czy tych od piłki ręcznej. Tu chodzi o elementarny szacunek do wszystkich fanów siatkówki. W czasach, kiedy siatkarski kibic w całej Europie, czeka od ponad roku na poważny mecz swojej reprezentacji CEV funduje mu ofertę mającą niewiele wspólnego z troską o renomę tej dyscypliny sportu. Filozofia CEV jest prosta: jest ciasno w kalendarzu, więc jak najszybciej odfajkować oba turnieje i mamy problem z głowy. A to, że kibice, którzy jeszcze pewnie we wrześniu nie będą mogli, z powodu covidu, usiąść na trybunach dostaną wybrakowany towar w telewizji i internecie, to już specjalnie nie jest dla CEV istotne. No bo jak nadać w przyzwoitym paśmie i solidnej dziennikarskiej oprawie 30 meczów dwóch mistrzowskich turniejów w ciągu czterech dni? A nawet jeśli to się uda, w skomplikowanej symultanie telewizji i internetu, to kto jest w stanie to skonsumować? Wszak będzie to średnio, po około 15 godzin meczów live na dobę! I nie ma takich mocarzy nawet wśród najzagorzalszych fanów siatkówki, którzy obejrzą wszystko, więc po co tyle pary puszczać w gwizdek? Po to, żeby rodacy Aleksandara Boricica dalej poklepywali go po plecach? Przecież żeński turniej, rozgrywany przede wszystkim w Serbii, specjalnie na tym nie ucierpi, a na oczywistym marginesie zainteresowania będzie to, co równolegle będzie odbywać się w Polsce, Czechach, Finlandii i Estonii. Jeśli zatem rola Boricica w CEV ma się sprowadzać li tylko do strzeżenia serbskich interesów, to ponawiam apel sprzed tygodnia kierowany do naszego PZPS - u. Najwyższy czas na polska ofensywę!