Dla mnie, człowieka urodzonego dawno temu, bo raptem kilkanaście dni przez tzw. kryzysem kubańskim i jedną trzecią żywota żyjącego w cieniu zimnej wojny, jest to sytuacja nowa. Nawet wtedy, kiedy NATO było w codziennej opozycji do tzw. Układu Warszawskiego i pani w podstawówce mówiła o potencjalnej wojnie atomowej, sport nie był tak uwikłany ani w politykę, ani w historię. Dla mojego pokolenia Lew Jaszyn czy Oleg Błochin nie kojarzyli się z sowieckim jarzmem a Franz Beckenbauer czy Gunter Netzer nie byli pogrobowcami hitlerowskich Niemiec. Oni byli dla nas przede wszystkim wybitnymi sportowcami, w czystej i uniwersalnej przestrzeni sportu, tak naprawdę wymykającej się, jak współczesna Liga Mistrzów, pojęciu przynależności narodowej. I nawet, jak reprezentacja ZSRR z powodów politycznych nie chciała w 1973 jechać do Chile na rewanżowy mecz eliminacji WM 1974, to były to dla nas jakieś nie do końca zrozumiałe i nie za bardzo ważne peryferia sportu. Dzisiaj jest inaczej, wojna w Ukrainie zmieniła wszystko co pamiętamy sprzed 24 lutego. Więcej, wynikające z tego konfliktu powszechne wkroczenie wielkiej polityki do sportu doprowadziło do szeregu niekonsekwencji w działaniach światowych federacji sportowych i sytuacji wręcz kuriozalnych, potwierdzających tezę o maksymalnym uwikłaniu działaczy sportowych w kłopotliwe relacje z Rosją a często nawet z jej przywódcą osobiście. On zaś, tzn. W.W.Putin dokonuje ostatnio niezwykłych wygibasów, aby użyć rosyjskich sportowców do autoryzacji swojej barbarzyńskiej polityki i okrutnej wojny z Ukraińcami. A rosyjscy sportowcy, w zdecydowanej przewadze stawiają się na jego wezwanie i mimo woli świadczą o powadze władzy Putina w Rosji. I nie ma się co dziwić. Jeśli w Rosji komuś wiedzie się dobrze, to sportowcom w szczególności. To grupa od dawna uprzywilejowana. I za czasów komunizmu i dzisiaj też. Oni nie klepią biedy. Odwrotnie, jeżdżą po świecie i żyją w dostatku o jakim marzą dziesiątki milionów pozostałych obywateli Rosji. To nie znaczy, że wszyscy z nich są pozbawieni sumienia i nie wiedzą, co się dzisiaj dzieje w Ukrainie. Jednak prawie wszyscy chcąc nie chcąc popierają Putina. Jedni czynią to w ciszy i ze wstydem, z obawy o swoje i swoich najbliższych życie. Inni, jak dwukrotny mistrz olimpijski, pływak Jewgienij Ryłow robią to ze szczerego przekonania. A takich jak on jest niestety wielu i to nie tylko wśród rosyjskich sportowców, ale i w gronie dziennikarzy, literatów, muzyków i innych przedstawicieli zawodów aplikujących do miana inteligentów, a nawet intelektualistów. I to jest prawdziwa klęska Rosji, bo na czym budować powojenną przyszłość, jeśli po drugiej stronie, w intelektualnej elicie rosyjskiego narodu, nie ma partnera do rozmowy o pokoju i wizji porządku świata bez wojen. Najciekawsze w tej sytuacji jest to, że Rosjanie, z jednej strony czują się osaczeni przez świat Zachodu "niczym Żydzi ścigani przez Hitlera w czasie II wojny światowej" (często Kreml sięga po to karkołomne porównanie, doprowadzając władze Izraela do furii), z drugiej zaś manifestują swoje zdziwienie dotykającym ich ostracyzmem całego świata, w tak wielu dziedzinach codziennego życia. Jeden z byłych reprezentantów Rosji Wiktor Onopko powiedział publicznie, że Rosjanie nie spodziewali się, aż tak dużych i dotkliwych sankcji, jak np. wykluczenie ich reprezentacji z walki o piłkarski mundial w Katarze. Więcej, pomimo gigantycznej tragedii Ukraińców serwowanej im codziennie przez rosyjskie wojska okupacyjne, Onopko uważa, że niebawem FIFA cofnie sankcje wobec Rosji, a swój optymizm opiera o fakt, że światowa federacja piłkarska uznała ostatnio język rosyjski za jeden z oficjalnych języków FIFA. I pewnie, o zgrozo, nie jest to całkiem wykluczone. Pamiętamy przecież dobrze, z jakimi oporami Gianni Infantino zabierał się do wykluczenia Rosji z kontaktów z cywilizowanym światem futbolu, a wcześniej, z jaką nieukrywaną przyjemnością fotografował się z Putinem. Takich niekonsekwentnych relacji z Rosją jest więcej i to nie tylko w świecie sportu. Nie tylko Infantino kombinuje jak Orban, Macron czy Scholz, aby ugrać swoje w przekonaniu, że Rosja niebawem usiądzie ponownie do międzynarodowego stołu na równych i partnerskich prawach. I tak naprawdę nie to jest najgorsze. Czesław Miłosz w swej przenikliwej książce "Rodzinna Europa" daje bardzo trafną definicję bycia Rosjaninem, która jest dla nas przerażającym ostrzeżeniem. Pisze mianowicie tak: "Może dla kogoś całkowicie z zewnątrz, kto nigdy wcześniej nie zetknął się z Rosjanami i nie rozróżniał intonacji głosu czy treści gestów, wyglądaliby na nowy, nieznany dotychczas gatunek. Dla mnie jednak byli prawowitymi dziedzicami tych samych darów, z jakich czerpali Dostojewski i Tołstoj. I jak przodkowie pobili Napoleona, oni pobili Hitlera...(tworzyli wspólnotę)...wspólnotę bez łazienek, bez obrusów przechowywanych w skrzyni, bez ręczników i nawleczek z sentencjami, bez grządki róż tylko z wódką, lekarstwem na ubóstwo, nudę i nieszczęście... Z nich, może półanalfabetów biła jakaś posągowa wiedza rezygnacji...We wciąganiu dymu papierosowego i w pluciu na podłogę zawarta była ich melancholijna refleksja o kruchości życia ludzkiego: ot los". "...Kiedy w Rosji Królestwu Bożemu nadano nazwę komunizmu, zyskano tę przynajmniej pociechę, że prowadziła do niego "żelazna konieczność" ziemska i że ulegając jej - a zmuszała do tępienia przeciwników, ucisku i tortur - przybliża się wielki Dzień. Żołnierze (rosyjscy" mogli nie mieć już nic wspólnego z chrześcijaństwem i nie być komunistami. Jednak dzięki temu co otaczało ich od dzieciństwa, otrzymali zaprawę w dwoistości nigdzie poza obrębem ich kraju tak daleko nie posuniętej." W poincie rozdziału o Rosji i Rosjanach Miłosz pisze, iż od wieków odgrywali komedię obłudy przed sobą samymi, "składając daninę temu, co p o w i n n o być, wiedząc zarazem, że po przeciwnych torach porusza się rzeczywistość." Dlatego, bez nadziei na jakąkolwiek, pozytywną, mentalną zmianę Rosjan i szczerze martwiąc się o naszą najbliższą przyszłość, nie dziwmy się im, że oni się dziwią.