W tym powszechnym chaosie i niepewności jutra świat sportu jakoś przetrwał, a niektórzy z naszych sportowców paradoksalnie zaliczą ten rok do najbardziej udanych w swojej karierze. Robert Lewandowski, Iga Świątek, Bartosz Zmarzlik, Jan Błachowicz czy Dawid Kubacki w przyszłości mogą już niczego więcej nie osiągnąć ponad to, co przyniósł im ostatni rok. Więc teoretycznie nie mają powodów do narzekań. Ba, te wszystkie radości, które wiązały się z ich startami i sukcesami w ubiegłym roku, były też naszym udziałem i skutecznym antidotum na covidowy marazm i depresję. Pod tym względem można uznać, że dla polskiego sportu ten bardzo trudny rok był... całkiem udany. Wszak polski piłkarz po raz pierwszy w historii naszego futbolu zdominował wszystkie europejskie i światowe rankingi, nasza tenisistka po raz pierwszy w historii wygrała wielkoszlemowy turniej, nasz żużlowiec po raz pierwszy w historii obronił tytuł Indywidualnego Mistrza Świata i po raz pierwszy w historii nasz zawodnik zdobył pas Federacji UFC w kategorii męskiej. Czego zatem chcieć więcej. Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie Sprawdź! Pewnie tylko tego, żeby to wszystko znowu miało normalną oprawę, publiczność na trybunach i tradycyjną, nieograniczoną niczym, pełną celebrę. Żeby smakowało tak samo jak dawniej, to wszystko musi się dziać w bezpośrednim otoczeniu kibiców, bo to oni nadają sens sportowemu widowisku. Zresztą nie tylko sportowemu. W sylwestrowy wieczór w oczekiwaniu na telewizyjną noc przebojów wsłuchiwałem się w głosy artystów, którzy mieli umilać nam, wyjątkowe pod każdym względem, przywitanie Nowego Roku. I każdy z nich, podkreślając osobistą radość z możliwości udziału w koncercie, dodawał zaraz, że występ bez żywej publiczności to bardzo trudne zadanie. I obojętnie czy to był artysta z dużym doświadczeniem, czy też taki, co dopiero stoi u progu wielkiej kariery, każdy ubolewał nad tym samym dyskomfortem. Pewnie nasi sportowcy doświadczali tego samego, grając, ścigając się czy walcząc przy pustych trybunach, ale jednak dali radę. Tym większe dla nich brawa. Więcej, tak samo jak prawie wszyscy artyści, sportowcy w znakomitej większości też mają świadomość swojej społecznej misji i poczucie reprezentacji nie tylko siebie samego. Bez zbędnego patosu można zaryzykować twierdzenie, że każdy z nich, odziewając się po sukcesie w biało-czerwoną flagę, nie robi tego tylko z powodu popularnego odruchu, ale z prawdziwej, osobistej potrzeby. Potrzeby tożsamości z czymś więcej, niż tylko choćby najlepszy na świecie klub piłkarski, żużlowy, tenisowy czy czołowa federacja MMA . Więcej niż to choćby największe, najpopularniejsze dzisiaj, markowe nazwisko, na które polują reklamodawcy całego świata. Więcej niż ulotna pamięć ludzka i pozorne uczucie medialnej nieśmiertelności. Mają tę świadomość, bo też ten ostatni rok, jak żaden inny wcześniej, nauczył nas wszystkich pokory. Pokory do otaczającego nas świata i wszystkich zjawisk, nad którymi nie mamy i nie będziemy mieć nigdy kontroli. Co za tym idzie każdy z nas, nawet nasi wybitni sportowcy po prostu musieli zmienić listę życiowych priorytetów. Czasy Homo Deus skończyły się nagle i już nigdy nie wrócą, więc trzeba nauczyć się żyć inaczej. W zgodzie z samym sobą i innymi ludźmi, bez blichtru i megalomanii, w poczuciu odpowiedzialności za wszystko, cokolwiek w życiu się robi. Bo jakaż jest różnica w społecznej wartości pomiędzy bramkami Lewandowskiego a porządnie wysprzątaną przez anonimową panią Zosię toaletą przy polskiej autostradzie? Żadna. Każde z nich robi dobrą robotę dla siebie i Polski. Oboje, jak śpiewał kiedyś nasz niezapomniany wieszcz Wojciech Młynarski - "Robią swoje". Więc ciesząc się z jednej strony, że ten okropny 2020 rok mamy już za sobą, a z drugiej licząc że ten 2021 będzie lepszy, namawiam wszystkich - róbmy swoje. Tego jeszcze nie widziałeś! Sprawdź nowy Serwis Sportowy Interii! Wejdź na sport.interia.pl!